„Żyjmy wiecznie!” to debiut literacki Adriana Saddlera, piewcy potęgi seksapilu i zagorzałego zwolennika matriarchatu. – Ty napalony samcu! – uraczyła mnie niewybrednym epitetem i wylała zawartość kieliszka wprost na moją świeżo ogoloną głowę. Nie dość, że zdopingowała mnie tym do jeszcze większego oddania, to zacząłem mimowolnie sapać i mruczeć jak jaskiniowiec. Po chwilach adoracji wstałem i wziąłem ją na ręce. – Gdzie? – rzuciłem krótko. – Na górę! – odparła, obejmując mnie za szyję. Wypuściła z dłoni szkło, które rozbiło się z brzękiem o posadzkę. Ruszyłem po schodach. Nie należę do atletów, a ona była dokładnie taka, jakie lubię – pełna krągłości, niczym dojrzały, soczysty owoc – przeciwieństwo kościstego szkaradztwa znanego z pokazów mody. Zawsze zadawałem sobie to samo pytanie: dlaczego modelki są tak nieatrakcyjnie szczupłe, skoro mężczyźni zdecydowanie wolą kobiece, pełne kształty. Z jakich powodów te wszystkie eleganckie stroje prezentowane są na ruchomych, smutnych szkieletach zamiast na pełnych seksapilu i tryskających życiem kobietach? Odpowiedzią był inny rodzaj perwersji, ale to nie był mój świat. Ja niosłem swoją boginię do sypialni, a pomagał mi w tym popęd i choćbym miał ją tak nieść na sto metrów przez płotki, dałbym radę, trzymałem bowiem ucieleśnienie kobiecości. Wszedłem na piętro i skierowałem kroki korytarzem. – Tu – wskazała palcem drogę i w ten sposób trafiłem do alkowy.