"To opowieść o słynnym ""Jarym"" - Krzysztofie Jaryczewskim - w latach osiemdziesiątych frontmanie kultowego ""Oddziału Zamkniętego"". O człowieku, który stoczył się na samo dno, i o jego zmartwychwstawaniu. Pamiętam koncert ""OZ"" w Hali Gwardii. Na scenie trwało misterium. Że był pijany wiedziałem od razu, takie rzeczy się wie, jak się jest fachowcem. Władzę miał absolutną, robił z widownią co chciał. Przez sekundę pomyślałem nawet, że to już chyba koniec mitu mojego ""Perfectu"", dotąd jedynego wielkiego zespołu w tym kraju. Bo oto na tej scenie dzieje się coś tak rytualnego, tak pierwotnego i czystego, że widownia musi to pokochać jeszcze bardziej. Inne wspomnienie. Kilka lat później jestem w domu Jarego. Żona wychodzi do sklepu. Mieszkanie przypomina norę, on skulony, w barłogu z plątaniny koców i materaca, ręce mu drżą jak przy Parkinsonie. Sięga za kaloryfer i wyciąga pustą flaszkę, wysysa kilka ostatnich kropel. Rusza dalej, z radia zdejmuje tylną ściankę i wyłuskuje stamtąd malutką piersiówkę. Ja trzymam w ręce kilka tysięcy złotych, przeznaczonych na operację jego strun głosowych. W myślach toczę bój, czy dać mu choćby złotówkę. Bo wiem, że zaraz ją przepije. Zawożę go jednak na dworzec - w Łodzi czeka lekarz. ""Boję się"" mówi. W końcu wsiada do pociągu. Dowiaduję się potem: na następnej stacji wysiada i rusza w tango. Ja mówię znajomym: on umrze, niebawem umrze. Zobaczyłem go kilkanaście lat później. Nie wierzyłem, że żyje. Ale kiedy powiedział ""Popatrz, ta trawa jest zielona i liście na drzewach też. I ja widzę te rzeczy!"" rzuciliśmy się sobie w objęcia. Zbigniew Hołdys"