Nie ma chyba sensu pisać szczegółowej opinii o połówce książki, więc napiszę skrótowo. Pierwsza połówka początkowo niczym nie zaskakuje. W niebiosach następuję kolejny kryzys. Anioł Zagłady dostaje boskie (?) polecenie zniszczenia Ziemi i popada w konflikt ze znaną z poprzednich tomów ekipą archaniołów i diabłów rządzących zaświatami. Niestety tym razem fabuła wydaje się nie zawierać żadnej tajemnicy i rozpoczyna się rozczarowującą kalką setek książek opiewających jedynego sprawiedliwego, który za wszelką cenę walczy o słuszny cel. Albo ściślej o cel, który jedynie on uważa za słuszny, niezależnie od tego jak głupi czy potworny by ten cel nie był. Główny bohater, Daimon Frey, oczywiście nie ma pewności co do tego dlaczego ma dokonać zniszczenia świata, ale w zamian posiada wewnętrzne przekonanie o boskiej słuszności. W powieści powtarzają się wzorce i zagrożenia przypominające poprzednią książkę w tej serii. Towarzyszy temu brak jakiejkolwiek refleksji postaci nad swoimi działaniami - wszyscy od razu rzucają się sobie do gardeł ani przez moment nie próbując wypracować jakichkolwiek kompromisów, chociaż konsekwencje tych decyzji mogą zniszczyć cały świat i nie tylko. Tu niestety fabuły nic nie ratuje - wedle autorki kosmosem zarządzają i opiekują się istoty o dojrzałości i mentalności dzieci przedszkolnych. Trzeba się mocno starać, żeby o tym nie pamiętać i cieszyć się wyłącznie rozrywkową stroną powieści. Książkę ratują dodatki do fabuły, dość nierównomiernie serwowane przez autorkę. Humor sytuacyjny i radosne drwiny z religii działają jak cytryna i sok malinowy w mdławej herbatce treści. Sceny rodem z horroru wyrywają czytelnika na chwilę z kolein sensacyjnego schematu. Dylematy opuszczonych przez bóstwo aniołów mogą z rzadka wydawać się poruszające, gdy tylko na chwilę przestają one zachowywać się jak bandyci ze złej dzielnicy. Być może coś ciekawszego będzie się działo w drugiej części tej powieści, którą Fabryka Słów bez żenady wydała jako osobną książkę. Praktyka ta nie ma żadnego uzasadnienia poza nabijaniem sobie kabzy. Mógłbym ją zrozumieć gdyby były to dwa ośmiusetstronicowe tomiszcza, ale książka wraz z ilustracjami liczy zaledwie 340 stron. Kosztowny nabytek i na razie trudno zgadnąć czy opłacalny. Zwłaszcza, że kończy się tylko na obietnicach, że dalej będzie bardziej interesująco.