Jest to harlequin - czasem też takie czytuję. Mimo wszystko jestem kobietą, która mimo wszystko romanse czasem lubi. Rzadko, ale jednak.
Ale i Harlequiny się dzielą na lepsze i gorsze. W sumie w życiu przeczytałam może z dziesięć, więc moja opinia, dla miłośniczek tego gatunku, będzie kompletnie nieprzydatna. Niemniej jednak - romanse Tess Gerritsen mają u mnie plus, a był to przecież też Harlequin... Literatura na obcasach gdzie od nierealnej miłości aż się książka lepiła, też na jakiś tam plus. Lepszy, gorszy, ale jednak. Angielska dama, jak dla mnie, jest po prostu beznadziejna.
Z angielską damą ma to tyle wspólnego, co ja z królową Madagaskaru.
Teoretycznie rzecz dzieje się w Yorkshire, ale tylko teoretycznie. Miałam być może nadzieję na choć niewielki opis miasta, krajobrazu, zwyczajów (nawet jeśli miałyby być fikcyjne). Być może miałam nikłą nadzieję na, chociażby, angielską herbatę... Nawet tego nie było... Mdłe to straszliwie, a na dokładkę bezsensowne. Tyle na plus, że przeczytałam całość w trakcie lotu półtoragodzinnego.
Możliwe, że niedokładnie wiedziałam po co sięgam, bo przed wyjazdem do Anglii na niecały tydzień opakowałam się książkami tematycznymi i dziejącymi się tamże. Na liście znalazła się zatem Biografia Londynu, Anglicy i inne eseje Orwella, Miasteczko Middlemarch pióra George Elliot, cały cykl tudorowski i kilka romansów, w tym wspomniana angielska dama, która w tym zestawieniu wygląda nieco... dziwnie. Niemniej jednak - napr...