Zaczynam o siódmej: inspekcja słoni, szczotkowanie, podanie leków, zabiegi kosmetyczne i krótki trening. Potem na każdego słonia wsiada jeden jeździec i rusza się z nimi na wyżerkę do dżungli. Pracuję w Elephant Whispers– ośrodku pomocy i tresury dla słoni „z problemami” i zwierząt osieroconych.Gdyby nie on, wszystkie te słonie zostałyby odstrzelone jako nadwyżka niemieszcząca się już w Parku Narodowym.
By uniknąć różnych, czasem nawet zabawnych, nieporozumień, muszę zacząć uczyć się tutejszego języka. Pierwszy problem polega na tym, że rodzimych języków jest wiele i nie wiem, od którego zacząć. Dziewczyny doradziły mi zuluski, najpopularniejszy w regionie. Wiem już, że „witaj” to po zulusku kusile, a „dziękuję” nja-bąga. Jednak to nie wystarczy…
Tutejsze władze, próbując pomóc najuboższym, zakupiły dla nich stado krów. Jednak miejscowym nie chciało się nimi zajmować i puścili je wolno. Nikt ich nie leczy ani o nie nie dba. Można powiedzieć, że krowy te żyją prawie dziko. Łapie się je i zawiesza im na szyi dzwonek jedynie po to, by można je było odróżnić z daleka od jakiegoś niebezpiecznego zwierzęcia. Inaczej konie mogłyby się łatwo spłoszyć, dostrzegając jakiś podejrzany ruch w krzakach, a tak słyszą dzwonek i wiedzą, że to bydło.
Zadziwiające jest, jak wyglądają tu rodziny. Od pokoleń jest tak, że młoda kobieta zachodzi w ciążę, a potem zostawia dziecko dziadkom i w ogóle nie bierze za nie odpowiedzialności. Poznałam taką dziewczynę pomagającą w kuchni. W wieku 21 lat ma już trójkę dzieci. Pierwsze urodziła, będąc 14-latką. Każde dziecko ma innego ojca. Dzieci zostawia pod opieką swojej matki, a sama zarabia w kuchni tyle, że ledwie starcza na wyżywienie rodziny. Żaden z ojców dzieci jej nie pomaga, ale ona – choć nie stać jej na zapewnienie choćby podstawowej edukacji swych pociech – marzy już o kolejnym dziecku.