Jeśli komuś podobała się Vendeta, to myślę, że Zaginiona spodoba mu się bardziej. Autorka niemal całkowicie wyeliminowała to, na co przynajmniej ja tak narzekałam w pierwszej części. A więc, mamy oczywiście „achy i ochy” dotyczące bohatera, obiekcje Nikki w temacie swoich uczuć do Tylera czy jej niechcianych obrazów wspólnego szczęścia, ale jest ich zdecydowanie mniej. Może być to wynikiem samego faktu, że Tylera jest mniej w książce, ale wolałabym wierzyć, że to wynik poprawienia jakości, a nie coś innego. Ale jakby na to nie patrzeć, jest dobrze. Intryga mocno zakręcona, prowadzona szybko, z całkiem sporą, można by nawet powiedzieć, że niekiedy zbyt dużą, dawką nieprzewidzianych zwrotów akcji. Sama historia wygląda na szytą misternie i kawałek po kawałku, do tego stopnia, że jej rozwiązanie jest niemal banalne. I w sumie wystarczy jeden strzał, aby zakończyć problem. Mam świadomość, że to książka z pogranicza, ani wielka sensacja sama w sobie, ani romans, ani obyczaj, choć wątków obyczajowych mamy tu całkiem sporo. I chyba ta pozycja „gdzieś pomiędzy” robi dobrze Zaginionej. Jest wszystkiego po trochu, a czytelnikowi zostaje tylko zastanawianie się co takiego niedobrego stanie się w kolejnej części i jakim cudem Nikki to przeżyje. A będzie się działo jak widać po pierwszych kilku stronach kolejnej części.
I ja cierpliwie na to poczekam. Może nie z wypiekami na twarzy, ale spokojnie z nadzieją, że po raz kolejny dostanę całkiem niezłą książkę, w której każdy znajdzie coś dla siebie.