„Z woli boskiej i katowskiej” Michela Folco to książka, która bardzo pozytywnie mnie zaskoczyła, a później niestety trochę zawiodła. Wszystko, dlatego że podzielona jest na dwie części, które są osobnymi historiami dziejącymi się w tym samym rodzie parę pokoleń później. Niestety, o ile drugą dało się przeczytać, zabrakło w niej wszystkiego, co zachwyciło mnie w pierwszej.
Cóż to było?
Już sam wstęp opisujący okrutny los trutni, który to efektem motyla pociągnął za sobą ciąg nieszczęśliwych wypadków, jest po prostu genialny. Pokazuje nam też, że będziemy mieli do czynienia z książką okrutną, brutalną, chorą i bezwzględną, ale w lekki i humorystyczny sposób. Autor opisuje lekko i żartobliwie okrutne morderstwo, które z racji tego, że akcja dzieje się w 1683 roku, powinno skończyć się karą śmierci. Tyle że o ile gapów jest zawsze pełno, tak do zawodu kata nikt się za bardzo nie kwapi.
Wtedy to poznajemy naszego głównego bohatera, który od dzieciństwa (porzucony bez nosa) miał okropnie trudno w życiu. Czytając, można ubolewać, można się pośmiać, a cała historia wciąga i czytelnik jest nieustannie ciekawy, co będzie dalej.
Autor nie boi się czarnego humoru, nie raz zadrwi sobie z kościoła i pięknie satyrycznie prowadzi nas przez historie. Przynajmniej do połowy książki, kiedy przenosimy się ponad 200 lat do przodu i zaczynamy nową fabułę.
Historia słanego katowskiego rodu może się zakończyć, gdy jeden z synów zostaje zamordowa...