Z nastaniem dnia znów męczą nas snajperzy ze Starołęki, nie spuszczają nas z oczu. Za dnia orientuję się jeszcze w zabudowaniach fortu. W ciemnych, długich korytarzach gubię się jednak i krążę bez celu. Na górze, w sklepieniu starej twierdzy, odkrywam dobry punkt obserwacyjny. Wcześniej musiał być to otwór strzelniczy . Gdy biorę do rąk lornetkę, moim oczom ukazuje się imponujący rosyjski obóz wojskowy: broń wszelkiego kalibru na stanowiskach, oddziały na pozycjach i w marszu, tak daleko, jak tylko oko sięga.
Tutaj widocznie nie było jeszcze Sowietów. Świadczy o tym chociażby radośnie machający ogonem pies oraz panująca wokół czystość. Wręcz cieleśnie wyczuwa się, że mieszkali tu ludzie i chcą tu jeszcze powrócić. Cały ten przysiółek po raz pierwszy, tu na Śląsku, nasuwa myśli o ludziach, którzy tutaj żyli, a nie jak w innych wymarłych miejscach – o śmierci i zniszczeniu. W kuchni na stole stoją garnki pełne mleka. Mleko jest już kwaśne. Ciasto i chleb, które leżą obok, są zjadliwe. Ten przysiółek jest oazą, pośrodku zniszczenia, które do tej pory widziałem na Śląsku.