Jak zwykle w przypadku kryminałów wywodzących się z terenów skandynawskich, czy szerzej kręgów nordyckich i tutaj wolno posuwająca się akcja nie przeszkadzała mi w śledzeniu poczynań bohaterów. Ostlundh ma tendencje do rozwlekania śledztwa, przedstawiania wszystkiego tak, jakby to miało miejsce w realnym wymiarze. Stąd też wiele mamy na temat prywatnych sytuacji, spotkań sąsiedzkich i ogólnej integracji w nowym dla Bromana otoczeniu. Można uznać, iż śledztwo posuwa się niemrawo, ale i historia poczynając od rozbebeszonej owcy, nie wydaje się być priorytetem dla policji. Poza tym znajdujemy się na wysepce, odciętej od centrów, a co za tym idzie od groźnej przestępczości. Wszystko jednak ulega zmianom, także i tutaj spokojne miejsce, idealne dla letników, nagle nawiedza brutalność. Trochę wygląda to tak, jakby Frederic Broman uciekając od miejskiego zgiełku pragnął zakopać się na odludziu i wieść spokojne rodzinne życie, przyciągnął kłopoty za sobą. A kolejne ofiary wydają sie nie być niczym powiązane, zatem śledztwo musi opierać się na podobieństwach zachodzących między znajdywanymi zwłokami, z owcą włącznie.
Na początku opowieść ciągnie się leniwie, co odpowiada położeniu i charakterowi wyspy, jednak gdy przybywa kolejna ofiara treść nabiera charakterystycznego rytmu, są odkrywane ślady i pierwsze skojarzenia, co do podejrzanego. Nie można jednak spodziewać się zawrotnej akcji rodem z Hollywood, bo nie mamy do czynienia z amerykańską konwencją. Jedyne, co mnie przesz...