Ale mnie naszło! Romanse, a do tego jeśli wierzyć słowom z okładki, gorące romanse, to kompletnie nie moja bajka! Nie mój gatunek, nie moje wszystko!
Więc co mnie opętało, żeby sięgnąć po tego typu książkę? A no właśnie... sentyment. "Wymarzony dom" był pierwszym z nielicznych Harlequin'ów w mojej czytelniczej karierze jakie miałam okazje przeczytać. Było ich naprawdę niewiele, chyba z pięć czy sześć. Książka ta była dodatkiem bodajże do gazety "Przyjaciółka", którą prenumerowała moja babcia a później mama. Tak, tak, mam już na tyle lat, żeby pamiętać jeszcze stare czarno-białe wydanie magazynu, które wyglądem przypominały takie gazety jak Wyborcza czy inne Trybuny - duże, szare i papierowe. A że ostatnio zrobiłam się sentymentalna (ach ten wiek!) a na półce u babci przypadkiem zauważyłam tę książkę, to postanowiłam sobie przypomnieć, jak to z tymi gorącymi romansami bywało. A co!
Książeczka jest cieniutka, więc przeczytanie jej nie zajmuje dużo czasu - spokojnie można ogarnąć temat w jedno popołudnie. Gdybym oceniała tą książkę z 15 lat temu pewnie dałabym dużo gwiazdek. Teraz było to takie lekkie, łatwe i dość przyjemne rozluźnienie pomiędzy nieco ambitniejszymi lekturami. Szybki romans na rozluźnienie ;)
Ciężko oceniać Harlequiny - historia w nich jest prosta, naiwna i schematyczna. Czytelnik od razu wie jak się potoczy - pierwsze spotkanie, fascynacja, płomienny romans, nieporozumienie aż w końcu, jak to się mówi, zakończenie, gdzie "żyli d...