Pokochałam Marah Woolf przy okazji trylogii "Trzy czarownice", ale chyba tam ta moja miłość się skończyła. "Znak i omen", czyli rozpoczęcie trylogii "Wicca" mnie nie porwało, ale wciągnęło na tyle, że byłam ciekawa kontynuacji.
O matko jedyna, jak ja się nudziłam... w każdym razie przez pierwszą połowę książki.
Historia zaczyna się dwa lata po zakończeniu poprzedniej części i na dzień dobry autorka serwuje nam plot twist, którego nikt się nie spodziewał — i, niestety mnie osobiście zawiódł. Doprawdy nie widzę, jak ma wyjść z tego coś dobrego w trzeciej części, bo w tej... Temat był przez bohaterkę, Valeę, non stop wałkowany w głowie, używała przed sobą ciągle tych samych argumentów i miałam jej po prostu dość.
Siedzenie w obozie, ciągłe analizowanie, użalanie się ze sobą, a przede wszystkim ogromne bloki tekstu nie zachęcały do lektury. Nie wiem, czy autorka nie słyszała o akapitach, ale naprawdę mnie to odstraszało i utrudniało czytanie. Akcja ciągnęła się jak flaki z olejem, a książkę ratowali tylko bohaterowie poboczni i dla nich czytałam to dalej.
Tak jak w pierwszej części, tak i tutaj nie kupuję wątku romantycznego — jest rozmemłany, bez iskier i jakiś taki... Nieciekawy. Nie kibicuję głównej parze. 🤷♀️
Tak jak wspomniałam, moją atencję utrzymywali tylko bohaterowie poboczni i dla nich chcę przeczytać ostatnią część. Dla nich oraz dla faktu, że końcówka jednak wzbudziła moją ciekawość i chcę zobaczyć, jak autorka to wszystko zakończy. Tylko obawiam się TEGO jednego wątku, bo domyślam się, w jaki sposób zostanie wykorzystany. 🤦♀️
Podsumowując... Nie było tragicznie i mam stosunek całkowicie obojętny do tej historii, ale i tak przeczytam zakończenie.