"W imię miłości" – kiedy serce wygrywa z rozsądkiem
Co zrobiłabyś, gdyby prawo, w które wierzyłaś, nagle stało się twoim wrogiem?
Wyobraź sobie, że spędziłaś lata, wierząc w sprawiedliwość. Pracowałaś w sądzie, tropiłaś winnych, szukałaś dowodów. A potem to, co dotąd było twoją bronią, staje się klatką. Twój pięcioletni syn – ofiarą. Ty – matką, której nikt nie może pomóc. W tym momencie nie jesteś już prawniczką. Jesteś wyłącznie kobietą, której serce zamienia się w pole walki.
Picoult pisze o granicach – tych prawnych, moralnych, psychicznych. Ale przede wszystkim o tym, jak łatwo je przekroczyć, gdy chodzi o kogoś, kogo kochasz bardziej niż siebie.
Nina Frost żyła w dwóch światach. W jednym była nieugiętą prokuratorką, która znała prawo od podszewki, wiedziała, jak działa system i gdzie ma swoje luki. W drugim – kochającą matką, dla której syn był całym światem. Dopóki te dwa światy się nie zderzyły, mogła udawać, że potrafi oddzielić jedno od drugiego. Ale kiedy jej pięcioletni syn Nathaniel staje się ofiarą niewyobrażalnej krzywdy, wszystko przestaje mieć znaczenie.
Prawo? To tylko zimne paragrafy. Sprawiedliwość? Iluzja, w którą wierzą ci, którzy nigdy jej nie potrzebowali. Gdy serce wrzeszczy o zemstę, a rozum milknie, bo nie ma już żadnych logicznych argumentów – wtedy rodzi się historia Niny. Historia matki, która przekracza granice, których wcześniej nawet nie dostrzegała.
Czytając, czułam się jak świadek rozpadu – nie tylko systemu, ale i człowieka. Każda decyzja Niny bolała mnie fizycznie, a jednocześnie... rozumiałam ją. I to właśnie sprawia, że ta książka jest tak niebezpieczna. Picoult nie mówi nam, co jest dobre, a co złe. Zmusza nas, byśmy sami znaleźli odpowiedź – a potem żyli z konsekwencjami.
Ta historia nie daje ukojenia. Nie obiecuje, że wszystko się ułoży. Zostawia cię z jednym pytaniem: A gdyby to było moje dziecko? I nie pozwala odwrócić wzroku.