Gdyby Marta Karpińska napisała książkę o dzieciństwie, o ulotności chwil, mazurskim lecie utkaną ze wspomnień i obrazów byłaby to z pewnością jedna z piękniejszych opowieści. Autorka ma rękę do tworzenia poetyckich obrazów, potrafi dopieścić je stylistycznie i językowo i wplątać w nie nieco akcentu filozoficznego na wzór Wiesława Myśliwskiego. Dlatego też zostałam oczarowana pierwszą połową tej historii przywołującą wspomnienia z mazurskich jezior. Cała opowieść miała stanowić rodzaj wewnętrznej terapii, gdyż bohater boryka się z bezsennością i utratą przyjaciela.
To nie jest z pozoru łatwa i przyjemna lektura. Nieco monotonny sposób snucia tej historii, chaotyczny momentami sprawiał, że niejednokrotnie chciałam się poddać i odłożyć ją w kąt. Głównemu bohaterowi nieustannie towarzyszył smutek i poczucie niedostosowania się, odstawania od reszty, nie potrafi on cieszyć się życiem. Nijak pasują do siebie pełnia mazurskiego lata i młodzieniec ogarnięty tkliwą melancholią snujący wewnętrzne przemyślenia. Pomimo, że zakochuje się nie potrafi czerpać z tego uczucia przyjemności, paraliżuje go ciągły niepokój. Finalnie miałam dość tego bohatera, tego mało logicznego zachowania, pogrążania się w poczuciu beznadziejnej rozpaczy.
Utrzymana w mocno depresyjnym klimacie, pełna smutku i danse macabre opowieść strasznie mnie poirytowała. Gdzieś pomiędzy wierszami umknęło mi to, co najważniejsze - czyli po co ta historia powstała i co chciała powiedzieć nam autorka. Tematyka odchodzenia, braku woli walki z chorobą to jednak nie był najlepszy wybór, od teraz wiem, że muszę omijać ją z daleka.