Przedziwna ale nie udziwniona, wciągająca i zaskakująca zarówno formą jak i treścią „Trylogia nowojorska” Paula Austera (w przekładzie Michała Kłobukowskiego) jest wyprawą do pokrętnego umysłu pisarza. Umysłu, który przeplata realizm z marą, łączy je, spaja i… wpuszcza nas w maliny. A ścieżka, którą musimy przebyć z punktu A do B (jak jeden z bohaterów „Trylogii…”), choć wydaje się prosta, okazuje się krętą i nieoczywistą. Spotykamy postaci i przyglądamy się zdarzeniom tak delikatnie zarysowanym, że tym łatwiej dajemy się ponieść zawiłościom fabuły trzech opowiadań (przy czym ich skomplikowania początkowo nie dostrzegamy), pozornie tylko nie mających ze sobą żadnego związku, tylko po to, by w pewnej zaskakującej chwili musnąć palcami uciekające na wietrze wstążki, które wiążą ją wszystkie. Nigdy jednak ich nie złapiemy.
Auster genialnie buduje nastrój jak z filmu noir (i okładka nas nieco w ten nastrój wprowadza) – no bo cóż prostszego niż samotny detektyw, zniknięcia, tajemnicze kobiety, sekrety otwartych okien, przez które widać obserwowanego, szaleństwo i namiętności, długie, z pozoru tylko nie mające celu, spacery po NY i rodząca się powoli myśl: kto tak naprawdę jest przedmiotem obserwacji a kto obserwującym?
Rosnące poczucie zagubienia, dezorientacja i przejmujący spokój miasta. Czarno-białe ujęcia, rozmyte negatywy. Deszcz. Znikającą za rogiem sylwetka mężczyzny. Być może podpowiedzią będą tytuły opowiadań? – „Szklane miasto”, „Duchy” i „Zamknięty pokój”. Brak tu akcji, strzelanin i pościgów – wszystko dzieje się na poziomie realności i złudzeń, nieustannego obcowania z Zagadką i Sprawą. To tak jakby Auster doświadczył, a następnie opisał, istnienie trzeciego wymiaru, tego pomiędzy dniem a nocą, jawą i snem.
Minimalistycznie i oszczędnie. Obłędnie.