I fabularna nitka dobiegła końca. Och, co to był za finał, tyle się działo na tak niewielu kartkach! Ale, od początku.
Spora część tomu jest poświęcona przeszłości - zarówno Shen Qingqiu jak i Luo Binche (a właściwie to jego rodzicom). I ja już podejrzewałam, że Shen miał zjebane dzieciństwo, ale nie wiedziałam, co doprowadziło go do momentu, kiedy zaczął zazdrościć ośmiolatkowi kultywacji. I fajnie to wytłumaczyła autorka i teraz te wszystkie poprzednie zdarzenia miały sens. Sens miał też nijaki poziom walki Qingqiu. A co do rodziców Luo, to jest wersja od TianlangJuna, od starego zgreda z Monastyru i żadna z nich nie wydaje mi się na prawdziwą, w każdej coś brakuje, a właściwie brakuje samej historii od Su Xiyan. No bo skoro tak bardzo nie chciała mieć dziecka, to po co je urodziła? Chyba jednak coś było na rzeczy, ale Stare Staruchy nie dopuszczały do siebie tą myślę. Tyle w tym temacie.
W innym - Shen i Binhe zaczęli ze sobą rozmawiać! Jeee, lepiej późno, niż wcale. Choć było to do przewidzenia, wszak zbliżali się do końca, i książki i świata. I Ich rozmowa z zajeździe i ta rozmowa na koniec... Chyba poszli po rozum do głowy. W ogóle zrobili się tacy, tacy 'ciągnący do siebie', takie przylepki dwie. Oczywiście z pewnymi wyjątkami fabularnymi.
I ja bym w życiu nie przypomniała sobie, albo nie wpadła na to, że winnym całej tej kołomyi jest Xin Mo. No, no, mroczny miecz, demoniczny, ale to przecież tylko miecz, w którym chyba siedzi Starszy Mo...