Dawno temu zauważyłam, iż książki zbudowane na dialogach nie są dla mnie. Zdecydowanie brak im zasadniczego rusztowania w postaci obudowy opisowej. Również w przypadku twórczości Ivy Compton-Burnett nie umiem docenić tego, jak już zdążyłam się dowiedzieć, charakterystycznego dla niej zabiegu budowania fabuły w oparciu o rozmowy bohaterów. Zyskuje się poczucie, iż narracja należy do każdego, a czytelnik uwikłany w nieustające komentarze bohaterów, jakby ich jestestwo zależało od kolejnej porcji słów wyrzucanych z siebie bez opamiętania, traci rozeznanie.
I zaczęłam słyszeć głosy.. Będąc chyba już blisko odczuć schizofrenika chciałam zamknąć książkę jeszcze zanim dotarłam do połowy dramatu. Problem polega na tym, że przestaje się rozpoznawać kto z kim, co i o kim mówi, wszystko zaczyna sie zlewać w jedną plamę. I to, co wydaje się ratować tę powieść, to fakt, iż dochodzi w bohaterach do przemian. Gdy dotrzemy do tego punktu, wzniesiemy się ponad monotonne słowotoki i mimo wszystko zagłębimy się - w karkołomnie i niepotrzebnie - rozciągnięte zdania, dostrzeżemy, iż postaci nie są bezbarwne i płaskie. Oni wszyscy zmieniają się na naszych oczach. I albo poczuje się jedynie zawód spowodowany sposobem obrazowania, albo skupimy uwagę na czymś ważniejszym i damy się zaskoczyć. Miło czy nie miło, to już zależy od doznań i przemyśleń po ostatecznym zamknięciu lektury.
Niestety, na mój odbiór "Teraźniejszości i przeszłości" zasadniczy wpływ ma sama forma oraz sposób wyp...