Rozumiem, że każdy orze (czytaj: pisze) jak może, a Edgar Wallace, robotnik z zawodu, nie miał w swoim czasie wielkich szans, by zdobyć jakiekolwiek wykształcenie. Tym bardziej dziwi, że przecież zdobył popularność, czego dowodem jest nie tylko liczba tytułów, ale i to że już w Międzywojniu przełożono kilka jego powieści na tak egzotyczny język, jak polski. Oczywiście publikowała to wtedy oficyna prywatna, a tłumaczył jakiś językowy konował (mogę to spokojnie napisać, ponieważ nie ujawnił się w stopce redakcyjnej).Przedwojenny język ma co prawda swoje idiosynkrazje, ale niechlujność tłumaczenia nie odbiega od bylejakości broszurowego wydania. Treść jest dość pretensjonalna i naciągana - historia o współczesnym Kopciuszku znakomicie pasująca do fabuł przedwojennych polskich komedyjek. Romans w sam raz dla kucharek. Aż się dziwię, że ktoś się pokusił o to, by tę ramotkę jeszcze raz wydać (Agencja Unia-Press w 1991, bo tłumaczenie było już pewnie za darmo?, a Saga Egmont...ponieważ na tani chłam zawsze znajdą się amatorzy?). Ja się dałem nabrać na "zabytkowy oryginał" z 1930, bo leżał w na bookcrossingowej półce, ale natychmiast po przeczytaniu ją tam z powrotem odłożę.
O czymże to jest? No a czym się interesuje brukowy romans?! Zawsze wyższymi sferami, mezaliansami, egzotyką, nagłym bogactwem i kryminalnymi ekscesami. Wszystko to tu znajdziemy. Mężczyźni w pogoni za przygodą i pieniędzmi (mniej ambitni za posażną panną), a kobiety - za mężem lub rentą, pozwalającą...