Niezwykle poruszająca historia o małżeństwie, która nie mogąc spłodzić potomka mąż przyprowadza małpkę z Zoo, aby ją uczłowieczyć i wdrożyć w rodzinę zakładając jej sukienkę, wożąc na wózku, oferując opiekę. Brak akceptacji środowiska to początek, bo chora matka Kryśki nie potrafi pogodzić się, że jej własna córka ma chłopa impotenta, zwierzę zamiast normalnego dziecka, a w domu syf, gdy adoptowane dziecko umiera przez wypadek. Początek mi coś nie siedział - absurdalna kreska, koślawe dialogi, dziwna atmosfera i niezręczny dramat. Wszystko to znikło, gdy opowieść nabrała tempa, sytuacja się skomplikowała, a problem nie grzązł w wąskich ramkach, że jak to, małpa nie może pójść do nieba, bo zwierzaki nie mają dusz? Autorka skrupulatnie naciera na ksenofobiczne środowisko, na pogłębiający się ostracyzm, dramat jednostki, który przygarnął małą istotkę, żeby nadać jej sensu w życiu. Porusza ważne problemy, jak niemoc wobec śmierci ukochanej osoby, brak wsparcia przez bliskich, znęcanie się nad obcymi, którzy pragną dziecka w kategoriach mniej pospolitych. Brak zrozumienia wobec ludzi, którzy potrafią kochać zwierzęta jak ludzkie maluchy. Smutna opowieść, która nie ma lekkiego zakończenia, a podczas lektury trudno o pozytywne wibracje, bo wokoło krzywe twarze, deszczowa pogoda, a z ambony ksiądz ,,poprawia'' cios, żeby uderzyć w wychowywanie małp na ludzi.