Na Wielkanoc. Żywicielko nasza, ziemio czarna, Pod pług ciebie wzięto i pod bronę, W łonie twojem plenne drzemią ziarna, A my we świat twe dzieci rodzone. Kasprowicz Wstał ranek pogodny i świeży. Wyszło z za nieboskłonu dobre, poczciwe wiosenne słońce i uśmiechać się poczęło do wszego stworzenia i wszelakiej rzeczy. Padły snopy złocistych promieni i na tę czarną ziemię, która dyszeć poczęła i budzić się z martwoty długich miesięcy zimowych i wonieć tymi zapachami, które tak biorą za serce każdego człowieka przyrodę miłującego... Dyszała radośnie, ale i ciężko równocześnie, umęczona, przesiąknięta „gorącą żołnierską krwią młodą“, zryta granatami, skopana rowami strzeleckiemi, odrutowana, pokryta mogiłami — ziemia polska na kresach wschodnich... Tyle burz przewaliło się przez nią, tyle nóg ją tratowało, tylu miała panów, którzy ją po macoszemu traktowali, nie pamiętając tego, co im już dała i coby jeszcze dać mogła... Niewdzięczni, źli przywłaszczyciele!... Aż oto do rodzonej Matki wrócili prawi, dobrzy synowie. I już jej nie dadzą nikomu, ale najwyższą opieką otoczą, taką serdeczną synowską opieką... Bo oni Ją kochają całą duszą! * * * Szeroka, wolna przestrzeń, lekko pofałdowana. Grupa drzew nagich, okaleczonych bezlitośnie, a wśród nich maleńka chata, poszczerbiona i pokiereszowana, jak te drzewa — towarzysze. Wewnątrz, w jednej izbie cała liczna rodzina i kilkunastu żołnierzy z placówki. — Tabiniak, wstawać! — budził właśnie pan kapral śpiącego pod stołem żołnierza — zmienicie wedetę. Był to niemłody już, wąsaty „wojak“, który długo jakoś nie mógł się przebudzić i dopiero kiedy komendant warty wrzasnął na cały głos, ocknął się nagle, zerwał z legowiska i uderzył całą siłą głową w spód stołu. — A bodajcie! — wyrwała mu się z ust skarga, której zawtórował śmiech wszystkich obecnych. Wygramolił się z pod stołu, wyciągnął zbolałe niewygodnem leżeniem członki, wyprostował się i w tej chwili padł mu na twarz blask słońca. Pod tym wpływem, zaspana, skrzywiona twarz jego rozjaśniła się jakoś dziwnie; zapomniał o doznanym tak niedawno bólu i patrzył szeroko otwartemi oczyma przez okno, hen, ku wznoszącym się z ziemi wiosennym oparom. Widać było w tem spojrzeniu tyle zachwytu i równocześnie jakiegoś ognia, że kapral, który już miał krzyknąć na niego, by prędzej się zbierał, położył mu lekko rękę na ramieniu i powiedział łagodnie: — No chodźcie, Tabiniak, bo czas zmienić Ważnego! Drgnął na całem ciele, potem nerwowo chwycił karabin i wyszedł szybkim krokiem na pole. Zajął stanowisko w dziupli drzewnej ale zaraz potem wychylił się i począł patrzeć wokoło. On tak dobrze znał te pierwsze dni wiosny; tak pilnie śledził niegdyś każdy najdrobniejszy objaw nowego życia w przyrodzie, gdy je z taką troskliwością rył pługiem i pod zasiew przygotowywał. To było przed wojną, a teraz, od sześciu lat już nie oddawał się tej umiłowanej pracy, bo wojować musiał na różnych frontach. Mógł wprawdzie pójść po skończonej wojnie do domu, ale nie uczynił tego, bo uważał, że skoro musiał tyle lat służyć obcej sprawie, to może, to powinien teraz służyć własnej. To była wielka z jego strony ofiara, bo tak tęsknił do swej roli, do zagrody, do gospodarstwa. Przerwał wątek myśli, oparł karabin o drzewo, przykląkł, rozpostarł szeroko ręce, jakgdyby chciał objąć niemi ziemię i do serca ją przytulić i począł szeptać: — Hej, ziemio ty moja, tak już długo odłogiem tu leżysz, nie ma się kto zająć tobą, nie ma cię kto rozorać... Ale niedługo przyjdzie czas, że pod naszem trwałem władaniem będziesz i wtedy zaopiekują się tobą — polskie chłopy... Już my to sprawimy... Nagle drgnął, zwrócił głowę w stronę chaty i począł się wsłuchiwać w śpiew, ku niemu idący... ...Wesoły nam dzień dziś nastał... Alleluja! Jego towarzysze obchodzili święta Wielkanocne... Pan kapral ukroił kilkanaście małych kromek żołnierskiego chleba i zaczął obdzielać nim swych ludzi, składając im życzenia. Takie to było święcone na placówce...