Dniało, kiedy Alfred Ankwicz stanął przed oknem Kory. Ale teraz co począć? Jak ją zawiadomić? Nie namyślał się długo, schylił się wziąwszy w rękę kilka drobnych kamyczków, cisnął je wszystkie by, które wydały lekki a wyraźny dźwięk. I niemal natychmiast w oknie ukazała się ciemna główka.
— Jesteś Alfie! — rzekła Kora, przykładając usta do małej wąskiej szybki, pomiędzy rzadkie kraty wieżowego okienka. — Poczekaj, zaraz schodzę.
Jakoż w parę minut później, otworzywszy i zamknąwszy za sobą drzwi tak, aby nie wydały skrzypnięcia, zbiegała już ze schodów ganeczka.
— Będzie ci zimno, zauważył Alf, wiedząc, iż ma na sobie jakąś lekką, ponsową sukienkę. Ale ona z uśmiechem wskazała mu jedwabny szal, opasujący ją około bioder.
— Widzisz, jestem przewidującą! — śmiała się rozwiązując szal i osłaniając się nim.
Szli teraz przez ogród, zroszony chłodną mgłą poranka, tajemniczy jeszcze i mroczny tam, gdzie widniały drzewa, przesłaniając niebo, obrzeżone bladymi wstęgami świtu.
— Idź ścieżką — upominał Alf — zarosisz się.
Kora zatrzymała się, unosząc z zafrasowaniem nogę w lekkim pantofelku.
— To prawda — przyznała — zapomniałam wziąć buciki. Ale nie! nie zapomniałam, tylko były tak podarte. Wiesz? te czarne długie.
— Rzeczywiście — zgodził się Alf — okropnie wyglądają.
— Ależ nie o to chodzi, jak wyglądają, ale, że w nich jeszcze bardziej przemoczyłabym nogi, niż w tych w pantoflach.
— To dajmy pokój. Zaziębisz się, wróć.
Ale ona potrząsnęła głową. - fragment powieści
Ale ona potrząsnęła głową. - fragment powieści