(właściwie pierwszy akapit mogłem sobie darować)
Dotychczas jakoś niedane mi było na poważnie przeciąć się na literackim szlaku z Jakubem Ćwiekiem. Byłem świadom jego istnienia, wiedziałem, że pisze itd, ale traktowałem go bardziej jak fejsbukowego celebrytę, który próbuje się wybić na plecach bardziej popularnych pisarzy: najpierw Mroza, potem Czornyja, co i rusz rozkręcając jakieś dramy - czy miał rację, czy nie to zupełnie inna kwestia, ale krytykowanie Mroza za brak researchu i masową produkcję było dla mnie jak krytyka makdonalda za robienie fastfoodu - bez sensu. Do tego jakoś nie przemawiał do mnie jego image bad boya z biblioteki.
Potem trafiłem na "Chłopców" i okazało się, że marudzenie i robienie szumu wokół siebie nie są jedynymi talentami pana Jakuba, że potrafi on też całkiem fajnie pisać, dlatego gdy w ręce wpadł mi "Święty z centralnego" bez obaw zabrałem się do słuchania (czytał świetny jak zawsze Filip Kosior)i okazało, że trafiłem na książkową petardę, która wybuchła mi w ryja bez najmniejszego ostrzeżenia.
"Święty" to dworcowy western, szybki, brudny i brutalny. Dworzec Centralny w Warszawie został przez Ćwieka odmalowany po mistrzowsku, nie wiem czy tak naprawdę wygląda ten świat: ekosystem składający się z bezdomnych, oprychów, gliniarzy i sprzedawców, gdzie podróżni to tylko statyści, jednak ja taką wizję kupuję w całości za realizm, za świetne pełnokrwiste postacie i za logicznie poprowadzoną akcję. Czekam na kontynuację.