Książka reklamowana jako brutalna prawda o polskiej policji, ale… czy to sama prawda, to mam spore wątpliwości, a znacznie bardziej brutalne są filmy od lat szesnastu. To raczej policja była i jest brutalna, bo prawda o niej, zwłaszcza w wersji Lorantego, to już tak sobie.
O tym, że praca śledczego, dochodzeniowca, negocjatora, nie sprzyja pielęgnowaniu domowego szczęścia, wiedziałem już od czasów pierwszych powieści policyjnych i kryminalnych, więc kolejne żony, rozwody, alimenty, Lorantego jakoś specjalnie mnie nie zaskoczyły. Raczej dziwny wydaje się fakt, że skoro zdawał sobie z tego sprawę, tyle razy próbował.
Nie zaskoczyło mnie też i to, że policjanci, i nie, nie tylko ci z drogówki, biorą łapówki. Że ignorują zasady i regulaminy tego zawodu, a często także normy prawne, też wiedziałem albo zdawałem sobie sprawę. Także nadużywanie alkoholu i regularne korzystanie z burdeli nie wydało mi się szokujące.
Zaskoczyło mnie za to coś innego, stwierdzenie: Nie wiem, jak można funkcjonować, np. być Polakiem, bez Kościoła czy wiary katolickiej. To niewyobrażalne dla mnie. Loranty mieni się, oczywiście, katolikiem i gorliwym obrońcą tej religii. Ups!*
Czego oczekiwałem po tej książce? Konkretów, szczegółów, faktów. Loranty zbyt często opowiada zdarzenia pobieżnie, ogólnie, mało konkretnie. A kiedy już prezentuje jakieś detale, to raczej takie mniej ciekawe, niezbyt ważne, bez istotnego znaczenia.
Ostatecznie pozycja ani zła, a...