"Istnieją tylko dwa bóstwa godne tego, by je czcić. Przypadek i elektryczność"
To zupełnie baśniowa, niezwykła, egzotyczna książka. Tak jak bohater, który ma wiele imion (hazardzista, fotograf, kochanek, sprzedawczyk), „Siedem księżyców” Karunatilaka może być nazwane kryminałem, powieścią grozy, fantastyką nawet, dramatem i reportażem. Pokazuje życie Maalego, który starał się nie opowiadać po żadnej ze stron konfliktu, czerpał życie garściami, kochał i zdradzał, znał wielu, ale nikt nie znał go naprawdę.
Jest w niej pewien dualizm – życie na ziemi i w zaświatach, przed zabójstwem i po, kochanek i przyjaciółka, rząd i ci, którzy z nim walczą, ojciec i matka bohatera, wreszcie – jego fotografie i ich negatywy. Do tego szczypta humoru (z moim ulubionym cytatem, dotyczącym zresztą Maalego: "Malinda występował na studiach jako Hamlet. Choć jego gra przypominała raczej omlet"), biurokratyczne zaświatowe zawiłości, atakujące zewsząd demony, obłędnie przystojni kelnerzy o delikatnej skórze, nutka mistycyzmu i religijności oraz jezioro wypełnione ciałami zamordowanych.
Wszystko obłędnie kolorowe, okładka w pełni oddaje powieściowe barwy i odczucia, jakie będą Wam towarzyszyć w trakcie lektury (to zasługa także Mariusza Gądka, który „Księżyce” pięknie przetłumaczył).
Wojciech Engelking napisał o książce, że jej zakończenie jest oczyszczające. W punkt. Niesie ona ze sobą ocean nieoczywistego, niezwykłego ciepła. Mimo brutalności przedstawionego świata, wypełnionego wojną i nieszczęściami, mimo przekupstwa i człowieczego egoizmu, daje nadzieję, oświetla nas nieodgadnionym blaskiem, z którego istnienia zdajemy sobie sprawę dopiero po zamknięciu ostatniej strony.
Wspaniała to była przygoda.