Druga część „Mojego drzewka pomarańczowego”, jednej z najpiękniejszych książek, które miałam zaszczyt przeczytać. Dalsze losy małego Zeze, teoretycznie bardziej szczęśliwe, bo już bez głodu i chłodu, z bucikami i nowym ubrankiem. Ale to wszystko tylko pozory, ogrom samotności i smutku u kilkunastoletniego już chłopca nadal przytłacza. Tak jak w pierwszej części łzy kapią (moje oczywiście), globus hystericus nie odpuszcza, serce pęka ze współczucia i żalu.
Zeze nadal ucieka w świat fantazji, by stawić czoła przejmującej tęsknocie za miłością i akceptacją oraz dopadającym go myślom samobójczym. Radzi sobie jak umie. Było drzewko i Portugalczyk. Teraz jest żaba w sercu, Maurice i Tarzan. I właściwie jest jeszcze smutniej.
Początkowo wydawało mi się, że ta część jest słabsza i wywołuje mniej emocji. Ale to nieprawda. Zeze dorasta, zmienia się jego status materialny i jest po prostu inaczej. Inne ma potrzeby i sposoby radzenia sobie z nieszczęściem. Jako czuły czytelnik też inaczej odbierałam krzywdę, która w „Drzewku pomarańczowym” działa się kilkulatkowi, a innym okiem spoglądałam teraz na nastolatka, któremu niby niczego nie brakuje. Ogrom nieszczęścia w obu częściach jest porównywalny. Spoglądanie na malucha (dziecko, kociątko, szczeniaka, kurczaczka) wyzwala w nas więcej tkliwości i ciepłych uczuć, niż obserwowanie butnego z zewnątrz nastolatka, który dojrzewa. Ale on tak samo może być nieszczęśliwy, tylko okazuje to w sposób mniej łapiący za serce.
W po...