"Każdy człowiek chciałby mieć życie przyjemne i spokojne. Życie jest piękne, bardzo piękne, chłopcze, ale niespokojne. Bije w człowieka, zwala go z nóg, człowiek wstaje na nogi i znów pada pod jego ciosem".
Nie wiem na ile jest to sprawka tej historii, a na ile mojego obecnego nastroju, ale strasznie mnie zdołowała ta książka. Zakończenie jest jak gorzka pigułka, którą trzeba przyjąć, a najbardziej bolesny jest fakt, że takie jest życie.
Rodzina Baxterów nie miała lekko. Czasy, w których przyszło im żyć również nie ułatwiały sprawy – podejrzewam, że teraz na wsi prędzej spotkacie światłowód niż człowieka, który musi iść po wodę do odległego źródełka. Mimo to pewne rzeczy się nie zmieniają – znam z doświadczenia problemy z niszczonymi uprawami czy zwierzętami hodowlanymi – patrzysz jak zdycha miot świń, za które rodzice mieli ci kupić rzeczy do szkoły i nic nie możesz zrobić. Życie w małym gospodarstwie takie jest.
To nie jest historia dla dzieci o chłopcu, który znalazł małego jelonka i się z nim zaprzyjaźnił. Zabierając się do czytania spodziewałam się czegoś takiego, jednak muszę przyznać, że to "rozczarowanie" działa na korzyść tej książki. Jako dziecko nie odebrałam jej aż tak dołująco jak teraz, było mi trochę smutno po przeczytaniu zakończenia, nie powiem, ale rozumiałam decyzję ojca. Teraz przytłoczyło mnie to wszystko, co się działo. Cała ta walka z przeciwnościami losu, które spotykały rodzinę Baxterów....