Po takich zapowiedziach na okładce, wydawało mi się, że będzie to faktycznie jakiś cymes, szczególnie, że miało być o zespołach rockowych, na których się wychowałam. Cóż, może moje oczekiwania były zbyt wygórowane, ale jakoś nie udało mi się wpaść w zachwyt.
Autorzy omawiają w sumie tylko siedem zespołów: Czerwone Gitary, Breakout, Trubadurów, SBB, Dżamble, Perfect i Maanam - jak dla mnie to trochę mała reprezentacja rocka z PRL-u, gdzie Budka Suflera, Republika, Lady Pank, Kult, Tilt, Kobranocka? Gdzie TSA, Proletaryat, KSU? Widać, że autorom nie było po drodze do Jarocina - a tam się działo. To pierwszy zarzut, że tak ograniczona reprezentacja.
Drugi - że wbrew zapowiedziom, nie jest to napisane w sposób zachęcający do lektury. Owszem, trochę się dowiadujemy o tarciach w Czerwonych Gitarach, o tym, że nie dogadywali się Stan Borys i Tadeusz Nalepa, o koncertach granych gdzieś w Holandii, żeby zarobić na sprzęt - ale to strasznie suche. Pojechali, zagrali, zrobili świetne wrażenie, kupili sprzęt, jakiego nie było w Polsce. I tyle. Niewiele dowiadujemy się o nich jako ludziach, nawet jeśli autorzy nas informują, kto się z kim ożenił, ewentualnie rozwiódł, kto miał załamanie nerwowe z przepracowania, kto szedł na kompromisy, a kto twardo trzymał się swojej wizji - to i tak mnie to nie obchodzi. Nie obchodzi zaś, bo widzę tylko literki na papierze, nie ludzi, nie zostałam zainteresowana ich losem, nie wiem nic o ich uczuciach, całość jest jak dla mnie napisana jak chłodna informacja. Bo nie robi na mnie wrażenia, że ktoś grał na gitarze jakiejś tam firmy, ktoś miał mooga innej, a Hołdys siedział obok kogoś na jakiejś imprezie.
Coś nie mam ostatnio fartu do lektur.....