Pracownia żyjącego pisarza jest żywa, to znaczy stale otwarta ku przyszłości, ale z chwilą śmierci autora maszyneria pracowni zostaje unieruchomiona już w sposób definitywny. Opustoszały pokój przestaje być miejscem, gdzie „robi się poezję”, zamienia się nieodwołalnie w pokój, gdzie poezja była robiona. Żadna kartka nie będzie już pokryta nowym dopiskiem lub skreśleniem (poza „bezosobową” niejako foliacją czy paginacją, którą mogą nanieść archiwiści). Archiwum – ten długi, z upływem lat coraz dłuższy cień żywej pracowni – definitywnie pracownię zastępuje, wypiera jej realność, zajmuje jej miejsce. Archiwum Zbigniewa Herberta można nazwać pracownią wyłączoną, pracownią, która zamieniła się już bez reszty w swoje własne archiwum. Nasz pomysł na książkę poszedł niejako pod prąd tej przemiany: postanowiliśmy podjąć próbę (w jakiejś mierze z góry skazaną na klęskę!) narracyjnego ożywienia pracowni, która zastygła – w archiwum. Pierre-Marc de Biasi dla sugestywnego przybliżenia swej manuskryptologicznej pasji sięga po metaforę płynnego atramentu: „Poprzez rękopisy genetyk zbliża się do samego sedna przygody literackiej, jak gdyby atrament rzeczy pisanej pod jego spojrzeniem znów stawał się płynny”. Nasza książka powstawała jako próba spojrzenia, pod którym archiwum na powrót staje się pracownią. Spojrzenia, które ożywia. [fragment Wstępu]