Takie czytadła chciałabym czytać. Dobrze napisane, dobrze przemyślane, poruszające różne problemy społeczne, pozwalające otrzeć się o konkretne wydarzenia historyczne, pozwalające poczuć smak, nastrój i zapach konkretnej epoki. A całość w lekkiej formie, okraszona miłościami i rozczarowaniami, szczęściami i dramatami. Bez infantylizmu. Bez poczucia zażenowania u czytelnika. Bez irytujących dopowiedzeń. Bez idiotycznych zbiegów okoliczności. Oczywiście, nie wszystko było takie wspaniałe, ale już dawno nie czułam się tak dobrze podczas lektury książki „do kawy i serniczka”.
Dwutorowo prowadzona opowieść. Dwie bohaterki. Róża, malarka, która w wyniku represji po powstaniu styczniowym znalazła się z matką w Paryżu i Nina, trzydziestopięcioletnia historyk sztuki, wykładowca akademicki, warszawianka. Przełom XIX i XX w. oraz 2011 rok. Dla mnie historia (i postać) Róży jest o niebo lepsza od opowieści o Ninie. Chwilami miałam wrażenie, że wątek współczesny został wpleciony „na chybcika” w przemyślaną, wypracowaną i gotową opowieść o losach Róży.
I jeszcze trochę minusików:
Nie bardzo odpowiadał mi sposób opisywania wydarzeń historycznych (wojna prusko-francuska, komuna paryska) wyraźnie wskazujący na fakt „pisania z oddali czasowej”.
Zbyt płytko, moim zdaniem, pokazana „niby-miłość” Niny do Miłosza. Zbyt głupie zachowanie (kłamstwo z dziedziny tych najłatwiejszych do sprawdzenia) matki Niny w stosunku do Miłosza. Zbyt głupie i nie na poziomie mężczyzny, na którego wcześniej był przez autorkę kreowany, zachowanie Miłosza po rozmowie z matką Niny.
I dołujący obraz wykształconej, trzydziestopięcioletniej kobiety, doktora, wykładowcy akademickiego w dziedzinie sztuki: w rozmyślaniach o korzyściach z samotnego życia pojawia się argument skarpetkowy „pewnie nie zniosłaby żadnych męskich skarpetek u siebie na podłodze” i w ślad za nim zastanawianie się, jakiej marki skarpetki nosił nowopoznany mężczyzna: „Hugo Bossa? Tommy’ego Hilfigera?”. Takie myśli pasują mi bardziej do innego typu przedstawicielek płci żeńskiej (i raczej dziewczyn jeszcze, niż kobiet). Pewnie to wynika z mojego życzeniowego obrazu przedstawicieli inteligencji, niemniej wywołało to u mnie jakiś zgrzyt. Ponadto gdyby nie informacja autorki, że Nina jest wykładowcą akademickim, historykiem sztuki nie domyślilibyśmy się tego z zachowania bohaterki. Tylko z narracji o dorastaniu Niny dowiadujemy się o jej pasji malarskiej, o miłości do sztuki. W zachowaniu Niny nie czuć tego.
Autorka poruszyła wiele problemów nieobcych czytelniczkom. Mamy tu m. in.:
- Problem toksycznej miłości (a w zasadzie toksycznej osobowości) – zabrakło mi spojrzenia od strony „trucicieli” (znamy ich wypowiedzi, ale nie myśli i odczucia).
- Problem granic w opiece dorosłych dzieci nad rodzicami i odwrotnie- wątek ciekawy, mógłby być bardziej rozwinięty.
- Problem granic wolności: kiedy nasza wolność zaczyna ranić innych; ile sami musimy zapłacić za naszą wolność; kiedy wolność w jednej sferze powoduje zniewolenie w innej.
- Problem patriotyzmu na obczyźnie u osób, którym jako dorosłym przyszło opuścić kraj i u osób, które opuściły kraj rodzinny, jako dzieci.
- Problem poczucia przynależności rodzinnej u osób z dużych rodzin (z wujami, ciotkami, kuzynami itd.) i u osób wychowujących się w bardzo wąskim kręgu rodzinnym.
Mnie niezwykle zainteresował wątek poświęcony talentowi i warsztatowi malarskiemu. Zmagania Róży, by choć trochę zgrać wyobrażenia obrazu z możliwościami ręki, wyostrzenie sposobu patrzenia, czasochłonność i żmudne "wprawki" przed każdym portretem...
I na koniec: ciekawe ujęcie naszych wyobrażeń o dawnym życiu w zderzeniu ze znaną nam codziennością: „Kiedyś ktoś tutaj mieszkał. W tych samych murach, w nieśpiesznym rytmie pór roku, toczyło się tu czyjeś życie rodzinne, tak różniące się od współczesnego. Powolne, bez bieżącej wody, prądu, gazu, internetu, radia, telewizji. Bez spożywczaka za rogiem. Z zawsze o tej samej porze podawanymi posiłkami, muzyką wykonywaną na żywo, długimi rozmowami, głośną lekturą i robótkami. Z dobrymi manierami, których należało się nauczyć, bo były obowiązkiem szlachetnie urodzonych.” I jeszcze: „Trochę inne bywały tu szczęścia, inne dramaty. Ludzie mieli znacznie więcej obowiązków wobec rodziny, jednostce zakazywano samodzielnego kształtowania swego losu, była cząstką grupy, klanu i to jej interesom powinna się podporządkować przede wszystkim.”
To moje pierwsze spotkanie z książkami M. Gutowskiej – Adamczyk. Myślę, że nie ostatnie.