Fragment książki: Po godzinie marszu napotkaliśmy nagle krajowców donoszących z największym przestrachem, że pędziła za nimi olbrzymia masa słoni, zalewająca po prostu swą liczbą całą okolicę i że podążając naprzód, na pewno spotkamy się z nimi. I teraz nawet jeszcze nie wierzyliśmy w niebezpieczeństwo, zdawało mi się jednakże pożyteczne namówić jednego z tych krajowców, by towarzyszył nam jako przewodnik i zawdzięczamy może jemu nasze ocalenie. Nazywał on się Muelle. Nie minęło i pół godziny, gdy las cały zdawał się drżeć przed nadchodzącym stadem potworów, które zapowiadały swe przybycie rykiem, którego żadne pióro opisać nie jest w stanie. Tysiące trąb nie zdołają tak wstrząsnąć atmosferą. Ludzie struchleli. Stanęliśmy wszyscy, wstrzymując oddech. Trzeba było wyśledzić kierunek pochodu stada; podjął się tego Muelle. Przytłumionym świstem miał nas ostrzec o niebezpieczeństwie. Jak żmija prześlizgnął się przez zarośla, podczas gdyśmy stali, czekając, a każda minuta zdawała się godziną! Wreszcie usłyszeliśmy silny świst; opatrzono fuzje, za chwilę ukazała się w krzakach ciemna twarz powracającego Muelle; oczy jego błyszczały dziko, rozdęte nozdrza drgały konwulsyjnie i patrząc w nas, jak gdyby chciał pytać, co robić, szepnął, wskazując trzy różne kierunki przed nami: ?ndżoku, ndżoku, ndżoku, gita Sango gita!? (słonie, słonie, słonie, wiele ich panie, wiele!). ?Zginęliśmy!?