Klasyka absolutna. Mógłbym napisać, że historia w Planecie się nie zestarzała, że tematy wciąż aktualne, że uwodzi, nęci, pochłania, że nie spodziewałem się zaskoczeń (myśląc, że to jakiś wstecznictwo, że trącić będzie myszką lub innym włochatym ssakiem), że zostałem Boullem mile zaskoczony, że bawiłem się świetnie, że wciągnęła mnie kompletnie (myk i przeczytana), że okładka boska (że jeśli tylko pan Łukasz Piskorek chciałby się ćwiczyć w rysowaniu, nawet mazakami lub chińskimi świecówkami rodem z lat 80tych, to bym mu w moim salonie na czterech jego ścianach i suficie pozwolił do woli, o każdej porze dnia i nocy, i jeszcze kawę donosił wiadrami), że przekład Agaty Kozak rewelacyjny, że choć wciąż miałem przed oczyma szczękę Charltona Hestona, niemrawą mimikę małp od Schaffnera i rozmarzone oczy Heleny Bonham Carter, to nadal była dla mnie Planeta odkryciem powtórnym, przejmującym i chwała Wydawnictwu ArtRage (seria Cymelia), bo zawsze dobrze czytać o kondycji człowieka, jeśli o niej zmyślnie piszą, tak samo jak o zakłamaniu, hipokryzji i polityce, a punktuje je (i nas, ludzi) Pierre B. trafnie, łaje i grozi palcem, aż dreszcz po plecach przechodzi, do szczękania zębami się zbiera, niewygodnie się robi, zwłaszcza jeśli dobrnie się do końca, bo tu twist kapitalny, że choćby dla niego warto zanurzyć się w otchłań kosmosu.
Finito i bomba, a kto nie czytał ten...