Czasem sformułowanie „póki śmierć nas nie rozłączy” nic nie znaczy.
Winifred jest samotna. Mieszka w domu na cmentarzu, gdzie pochowana została jej matka, z ojcem który nigdy nie pogodził się z utratą ukochanej żony i psem, który przez większość część dnia śpi. Życie nie jest łatwe, ale cóż, takie już jest, nieprawdaż?
Te wakacje nie mają różnić się zbytnio od innych. Wini z przyjemnością oddałaby się rutynie i spacerom po zniszczonym cmentarzu, jednak nadchodzące widmo bezdomności, które znienacka zawisa nad bohaterami, staje się pierwszym kamyczkiem w lawinie zdarzeń, która przemocą zepchnie wszystkich z utartych szlaków i rzuci na głębokie wody dorastania.
Pieśni żałobne dla umierających dziewcząt to jest dla mnie totalne 10/10. Nie wiem czy mogę nazwać tę książkę objawieniem, ale tak właśnie ją postrzegam. Wini jest postacią niezwykłą w wielu aspektach, mimo odrzucenia z jakim musi się codziennie borykać ze strony innych dzieci, które nigdy nie przepuszczają okazji, by się z niej naśmiewać poprzez osamotnienie, które towarzyszy jej od pierwszych dni życia. Utrata matki, brak bliskiej rodziny i ojciec, który choć się stara to jednak nie potrafi pogodzić się ze śmiercią żony i zaniedbuje córkę goniąc za mrzonkami o duchach. A jakby tego było mało na scenę wjeżdża całe na biało dorastanie i trudne tematy, które w tym wieku hurtem zasiedlają głowy nastolatków.
Ilość traum i ...