Pierwsze co przyszło mi na myśl po lekturze, to nasza polska, współczesna wersja „Trzech panów w łódce nie licząc psa”, ale nie z angielskim humorem, którego nie rozumiem i mnie nie śmieszy, tylko z naszym rodzimym wiejskim komizmem, dowcipem, który bawił mnie i sprawiał olbrzymią przyjemność w trakcie czytania. Wprawdzie i tu, i tam wybrzmiewają komiczne zdarzenia, opowiastki i anegdotki, tyle że w łódce wożą swe zadki londyńskie nadęte mieszczuchy, a tu wszystko się kręci wokół dwóch przaśnych swojskich wieśniaków - mieszkańców mazurskich Świnioryjów. Panowie są wiecznie pijani i nieogarnięci, ale wiedzą co to przyjaźń, lojalność i poczucie honoru. Jakby żywcem wyjęci z ławeczki przed sklepem w wilkowyjskim „Ranczu". A może raczej to młodsi koledzy Jakuba Wędrowycza? Albo pobratymcy Starej Słaboniowej, tej od Spiekładuchów. Mniejsza o to i tak są nie do podrobienia.
Nie mogę tylko pojąć jak to się dzieje, że taka fajowa książka ma tylko jedną ocenę i jedną opinię (moją)? Rzadko coś rekomenduję, bo polecanie to rzecz ryzykowna, ale tym razem polecam szczerze. Na pewno opowieść o Świnioryjach to nie jest arcydzieło, ale niezaprzeczalnie potężny kawał literatury bawiącej. Zależy tylko jakie kto ma poczucie humoru i co go bawi. Ja czytałam wprawdzie bez salw śmiechu, ale cały czas z uśmiechem na ustach i olbrzymią przyjemnością.
Można przeczytać ciurkiem, można na raty, bo to raczej zbiór luźno powiązanych historyjek niż spójna opowieść.
Zachęcam szczerze do po...