„Zawsze jest więcej książek niż życia” Zanim wzięłam do ręki książkę Davida Toscany, zrobiłam szybki wywiad środowiskowy na temat jego twórczości. Zasięgnęłam także informacji we wszechwiedzącym internecie. Okazało się, że nikt ze znanych mi osobiście moli książkowych nie miał jeszcze do czynienia z tym pisarzem. Wydało mi się to trochę dziwne, gdyż wyszukiwarka sypnęła mrowiem linków odnoszących się do rzeczonego autora i jego twórczości. Gdy przyjrzałam się bliżej dostępnym informacjom okazało się, że większość z nich jest głównie w języku angielskim, co może świadczyć o niezbyt dużej popularności Toscany na polskiej ziemi. Kiedy wreszcie chwyciłam w dłoń książkę, informacja z okładki „Oryginalna książka o książkach autorstwa nowej gwiazdy literatury latynoamerykańskiej” wzbudziła we mnie dosyć mieszane uczucia, bo… Po pierwsze jak stwierdził w swej książce Toscana „zawsze jest więcej książek niż życia” – więc nie ma co szafować „oryginalnością” w odniesieniu do książki o której niezbyt wielu słyszało; a po drugie nazywanie kogokolwiek ot tak od razu gwiazdą - bardzo źle mi się kojarzy, a powodów – również tych zupełnie oczywistych jest nazbyt wiele, żeby je tu i teraz przytaczać. Ale nie uprzedzając faktów zagłębiłam się w lekturę. „Ostatni czytelnik” to szósta z kolei lub jak kto woli – jedna z ośmiu dotychczas wydanych pozycji Davida Toscany. Traktuje o niewielkiej meksykańskiej wiosce Icamole trawionej suszą. Braku wody doświadczają w niej wszyscy poza Remigiem - który czerpie ją z własnej studni. Pewnego dnia rzeczony Remigio odkrywa, że w jego studni spoczywa martwa dziewczynka; przerażony – dzieli się tą informacją z ojcem, bibliotekarzem. Obaj próbują znaleźć najlepszy sposób na pozbycie się ciała, a zarazem na rozprawienie się z demonami pożerającymi ich myśli. W rezultacie zwłoki dziecka zostają zakopane między korzeniami drzewa awokado, a niesforny rozum daleki od spokoju galopuje po kartach coraz to nowych wymyślonych powieści. Toscana zapytany w jednym z zamieszczonych w internecie wywiadów, charakteryzuje swą twórczość określeniami nieposkromionego realizmu połączonego z realizmem magicznym. Trudno się na samym wstępie nie zgodzić z autorem, bo któż inny jak on sam wie najlepiej co miał na myśli pisząc. Ale oto właśnie pojawia się zagadka godna największego myśliciela, bo czyż wierzyć można pisarzowi, który w swym dziele zamieszcza stwierdzenie, że „pisanie to nie życie, czytanie też nie”. Ja po tym zdaniu straciłam ufnie pokładaną w autorze wiarę na pokazanie mi ciekawej wizji i rozległych światów jego imaginacji. Nie odnalazłam ani ciekawie opisanego realizmu, a już tym bardziej magii. Wiele natomiast zamierzonych sprzeczności odnalazłam w tej lekturze i wiele wyrażeń, które swą wyszukaną formą, a jednocześnie zbytnią realnością zamiast przyciągać – odpychały mnie od czytania. Bo któż by z ogromną przyjemnością o „niezliczonych paciorkach kozich kup napęczniałych jak zboże w mleku” w zestawieniu z dywagacjami o posiłkach na co drugiej stronie czytał? Dodatkowo stale odnosiłam wrażenie, że autor specjalnie i na złość, wręcz z zamiarem neurolingwistycznego programowania i uporem maniaka dziesiątki razy powtarzał nazwę miasteczka – Icamole. Wryła się ona w moją pamięć tak dalece, że mąż obudził mnie nie dalej niż wczoraj, w samym środku nocnego koszmaru z troską („toscą” chciałoby się powiedzieć) malującą się na twarzy i zapytaniem czyżby niejaki Icamole nie był czasem przedstawicielem brzydszej płci poznanym gdzieś przypadkowo. Z ironicznym uśmiechem na twarzy i duszą na ramieniu, książkę polecam wyłącznie wyrafinowanym, cierpliwym i na wielki chaos o niewielkiej powierzchni kwadratowej - burzę w szklance wody - odpornym czytelnikom.