Cała para poszła w wizualny przepych. Nie lubię tego określenia, jak przerost formy nad treścią (zarówno w kinie, jak w literaturze lub w komiksie), ale ciśnie się na usta uproszczona formułka. Nihei znany z metalowych konstrukcji kręci się wokół cyberprzestrzeni - temat, który wyjątkowo upodobał sobie od chwili debiutu (czyli ,,Winy'' - nie mylić z późniejszym ,,Blame'', gdzie metafizyczna drobiazgowość stanowiła clou programu). Uwielbiam prace tego gościa - opowiada obrazem lepiej niż nie jeden reżyser za obiektywem szkiełka. I niby wszystko się zgadza - molochowe plansze, rdza odzwierciedlająca sumienie i nastrój historii. Porwane dzieci, konstrukty osobowe pokryte fantasmagorią z surrealistycznej krainy dziwów. Czuć jego autonomiczną strukturę, przywiązanie do detalu, gdzie przestrzeń jest narracją, ale to zwyczajna rozróba bez krzty pogłębiania nadgniłej metropolii z futurystyczną policją, jakby ,,Blade Runner'' bez duszy i pierwiastka człowieczeństwa. Tajemniczy zakon i zagadka, na tropie bez śladów. Pieści oczy znakomitą strefą wizualną, ale to Nihei, więc wiadomo, czego się spodziewać, kiedy studiujecie jego twórczość. Tylko, że jednoaktowy tom jest chłodny i nieokreślony - skacze po gołych budowlach nie oddając niczego w zamian, jakby wprawka maturzysty przed pracą licencjacką. Znakomity, duszny klimat prosto z bezbarwnej przyszłości, gdzie uczucia zaschły, a zbrodnia tłumi radość. Nie wiem, czy to specjalnie Nihei buduje tę opowieść z nici, które się nie łączą,...