Trudno jest się wkręcić w ten świat magii, kiedy człowiek nie przeczyta poprzedniego cyklu. Cóż, moje pojecie o ichanich, czarnej magii, jakiś kamieniach i krwawych obrączkach (nie wspomnieć o postaciach, nie znając ich genezy strzela się w ślepo) powiększyło się i ugruntowało dopiero pod koniec księgi pierwszej, czyli tak mniej więcej w połowie. No super no.
Podział na cztery wątki i dwa kraje uważam za plus, póki nie muszę czytać o rozterkach Sonei i przygodach Lorkina (ta pierwsza jest irytująca, a ten drugi... jeszcze bardziej irytujący). Sam język... cóż, czyta się jak fanfika. Dużo, sporo przemyśleń - czasami niepotrzebnych, i prowadzenia za rączkę w drugiej księdze (bo a nóż zapomnieliśmy, co przeczytaliśmy w pierwszej). Zdarzają się powtórzenia i przeinaczenia słów, jak choćby ta cała 'spylunka', która równie dobrze mogłaby być 'speluną', ale nie, bo ma brzmieć obco i egzotycznie.
A co z wątkami? Przygoda Lorkina jest przewidywalna do bólu, z czego jedynym zaskoczeniem jest fakt, że swojej "wybranki" w pierwszym tomie nie przeleciał. Sonea oczywiście jak to zmartwiona matka i w pełni poświęcona pracy pani uzdrowiciel miota się to tu, to tam, jedną nogą goniąc za synem, a drugą ZA KIMŚ. Dannyl chyba został tu dodany, by wnieść wątek "gejowskiego Indiany J.", ale przyznam, że cieszy mnie fakt, iż nie musiałam (jak na razie) czytać żadnej sceny seksu (widocznie chłopina bierze przykład z Lorkina i czeka na kolejny tom, by w końcu iść do łóżka). A Cery jest po prostu ciekawy. I tyle.
Czy warto przeczytać? Hm. Poszło mi w miarę szybko, spodobało się podejście do magii, historia już nie za bardzo... Nie wiem, może z braku czasu można zajrzeć...