Tam gdzie badano cząstki elementarne - dziś tylko lipowe łyżki, gliniane miski i łuczywo. Gdzie biegły sześciopasmowe ulice - dziś błotnista ścieżka. Gdzie stał Kreml - dziś drewniana chałupina z pięterkiem, a i to, jak się okazuje, jedna z najokazalszych w wiosce bez imienia, która kiedyś nazywała się "Moskwa".
Wychłodzony i wychudzony świat po atomowej apokalipsie to od lat jedna z ulubionych pożywek fantastyki. Ten, jaki opisuje Tatiana Tołstoj, jest jednak swoisty: apokalipsa przeszła jakoś bokiem, niektórzy ocaleli, mutacje nie takie zabójcze... Tyle, że rozpadło się wszystko, co technologicznie powyżej wrzeciona, a społecznie powyżej samowystarczalnej osady nazywanej od imion kolejnych władców.
Skutki tego pierwszego rozpadu okazują się raczej groteskowe (łykowe kapcie, zupki z lebiody, gliniane piece), natomiast drugi rozpad jest znacznie bardziej przerażający. Władza w osadzie jakby sięgała do wszystkich pokładów rosyjskich dziejów: jest i samodzierżawna, i patriarchalna, bojarska w swej powadze, skora do pałacowych spisków i skrytobójstw. Poddani z kolei są po chłopsku brutalni, po gogolowsku zastraszeni, posowiecku chamscy. I nawet literatura , choć skrzętnie przepisywana na brzozowej korze, niekoniecznie jest pomocna.