Nie tak do końca "przypadkiem". Lucinda z własnej woli stawiła się w miejscu osławionej rozpusty, lecz nieplanowanie wbiła do sypialni gospodarza, w czym ten dostrzegł palec opatrzności. Czego nie przewidział, to katastrofy pojazdu podczas odwożenia niesfornej panny do jej domu. I coś, co miało pozostać sekretem, stało się tajemnicą poliszynela.
Pozory w tzw. wyższych sferach to straszna rzecz.
Powieścidło tak odmienne, tak różne od serwowanej obecnie jałowej sieczki, aż dziw bierze.
Opowiedziane jakoś inaczej i polskie opracowanie też jakby lepsze. Czytało się też jakoś tak lżej, jednym ciągiem, przyjemniej. Czas nad lekturą również upłynął bardziej komfortowo. Co się zmieniło?
Miło ze strony wydawnictwa Harper Collins Polska, że po dekadzie odświeżyło pozycję z czasów, kiedy romansom Harlequina faktycznie bliżej było do romansów, niż pustych ględów podlanych seksem. Różnicę widać i czuć.
Aż chce się westchnąć: "Kiedyś to było, co nie?"