Bradbury objawia się tu jako niepoprawny humanista: wizja jego Marsa, Marsjan i zdobycia go przez Ziemian jest niekoherentna, naiwna, pełna niekonsekwencji i grzesząca kompletnym brakiem naukowej i technicznej wyobraźni. Jednak nie o fantastykę naukową tu chodzi, bowiem autor nakłada jedynie literacki kostium s-f, by skrytykować panujące w USA (a szerzej na Ziemi) tępotę i brutalność wszelkich konkwistadorów i zdobywców, nieco idealizując zarazem ich ofiary - różnego rodzaju mniejszości. Wygląda to na zawoalowaną publicystykę, aktualną może bardziej w latach 50ych, choć filozofia: "Łap, ile wlezie. Co znajdziesz, to twoje. Jeśli ktokolwiek nastawi drugi policzek, uderz go czym prędzej." jest wieczna, znana także poza Ameryką i zdaje się, że stanowi niezbywalne dziedzictwo ludzkości...
Trzeba przyznać, że w pierwszych opowiadaniach sami Marsjanie wychodzą trochę na idiotów - ich wizerunek nie różni się zbytnio od obrazu Ziemian: bez ceregieli i głębszego zastanowienia rozstrzeliwują i pacyfikują pierwsze wyprawy badawcze, nie poświęcając im uwagi. Wyjątkiem jednak już wtedy są marsjańskie kobiety (potrafią się wczuwać i reagować z empatią), reprezentowane przez panią Ylla, śniącą - nie bez jakiegoś zawoalowanego erotycznego podtekstu - o przybywającym astronaucie-Ziemianinie.
Potem mamy sprawy mniejszości. Bezwzględne wyrzynanie marsjańskich niedobitków i niszczenie ich dziedzictwa to bardzo czytelna aluzja do tego, co w USA zgotowano Indianom. Opowiadanie o exodusie Murzynów na Marsa to rodzaj psikusa, jaki autor chciałby zrobić republikanom i całemu Ku-Klux-Klanowi. Murzyni są u niego do bólu przyzwoici, ułożeni i bogobojni, a jedyną dopuszczalną dla nich formą odwetu na swych białych prześladowcach jest pozostawienie im swej czarnej roboty.
Inną specyficzną i w USA zdaniem autora pogardzaną mniejszością są przedstawiciele humanistyki i wielbiciele fantastyki. Terror praktyczności i merkantylność amerykańskiej rzeczywistości wyradza się w opowiadaniach w prześladowanie literatury fantastycznej, a zwłaszcza jej prekursorów: E.A.Poego, Lovercrafta, których Bradbury bez wątpienia podziwia (ba, wygląda, że jest wręcz ich fanem) dla ich turpistycznej fantazji. Dla Ziemian jedyną ucieczką od cenzury i starających się obrzydzić obywatelom życie polityków i urzędów jest już tylko inna planeta. Podejrzewam zresztą, że w latach 50tych w USA, czyli w dobie makkartyzmu - okresie panowania cenzury i do paranoi posuniętej antykomunistycznej nagonki (ksiązkę wydano w 1951 roku), niejeden Amerykanin chętnie salwowałby się podobną ucieczką... Bez wątpienia Bradbury nienawidził urzędów, przepisów, arbitralnych ograniczeń, stróżów prawa, moralności i wszelkich kontrolerów. Do powieści przedostaje się również poczucie zagrożenia wybuchem nuklearnym, powszechne w okresie zimnej wojny. Najbardziej passé (poza tankowaniem pełnego baku za 1,5 dolara - na Marsie, gdzie nie ma złóż!) może się również dziś wydawać gotowość wszystkich Amerykanów do natychmiastowego powrotu nawet z innej planety na Ziemię, by spełnić swój "obywatelski obowiązek" i wziąć udział w atomowym konflikcie...
Pewną dziwaczną, lub intrygującą własciwością Bradbury obdarza Marsjan: ich "zeligowatość"- umiejętność a nawet psychiczny przymus zmiany własnego wyglądu w celu całkowitego podporządkowania się życzeniom swych najeźdźców jest conajmniej pożałowania godna. Czy taki właśnie ma być los prześladowanych?
W 1979 na podstawie "Kronik..." NBC i BBC zrealizowały dość wierny pierwowzorowi miniserial TV w reżyserii Michaela Andersona, który - mam takie wrażenie - był prezentowany przed laty w polskiej telewizji (do obejrzenia po angielsku w youtube pod hasłem: The Martian Chronicles).
Z kilku zauważonych "kwiatków" redaktorskich tego wydania: "U zwęglonych belek pował powiewały proporcje..."(proporce?). Konsekwentnie powtarza się też forma "jakiś", gdy mowa jest np. o jakichś ludziach.