Szybko robię zakupy w kiosku przy małym budynku stacji kolejowej: trzy okrągłe bochenki chleba, cukier, herbata, pieprz, zapach rumowy do ciasta i dwie paczki sportów dla Dziadziusia. Starcza jeszcze na garść landrynek; to moje koszyczkowe za drogę. Sprawunki pakuję do cerowanej sznurkiem siatki, landrynki w szarej papierowej torebce upycham w kieszeni i ruszam z powrotem. Ze stacji do domu dziadków na przedmieściu Mogielnicy jest jakieś półtora kilometra. Poorana koleinami droga ciągnie się wzdłuż torów przecinających niewielkie sady i pola. Na tej marnej ziemi darzą się tylko kartofle i żytko. Co tam żytko, co tam pola! Któż zawracałby sobie nimi głowę, kiedy zaraz za stacją - po lewej stronie torów - łypią na mnie wielkimi zielonymi oczami dwie głębokie na pięć metrów glinianki. Gęstym pierścieniem pochylają się nad nimi wierzby płaczące. Lekkie podmuchy wiatru coraz rozchylają gałązki drzew. Fragment