Jest w powieściach Sergiusza Piaseckiego coś niepowtarzalnego. To ukryty w nich reportaż - dokument. Fakty i miejsca, których nie znajdzie się w żadnym opracowaniu naukowym. Badacze i historycy dysponują materiałem przekazanym przez różnego stopnia źródła i są kolejnym ogniwem w procesie jego przekazania, przetwarzając go przy tym, bo źródła należy zweryfikować i porównać. Piasecki przez granicę chodził, co widział, to opisał. Tam las, w nim melina, tutaj droga przez bagnistą łąkę, na wschód punkt przerzutowy - samotny chutor, na zachód rzeka - druga linia. Wszystko się jakoś nazywa, bo wszystko to istnieje. A Wańkowicz sprawdzał to z mapami sztabowymi i weryfikacja wyszła mu jeden do jednego. Dla mnie to ma ogromną wartość emocjonalną - tej granicy już nie ma. Nie znajdę tam już tego, co było, ale chociaż wiem, co to było. Mnie takie wycinki przeszłej rzeczywistości cieszą nieporównywalnie bardziej od tego, co powszechnie uznane za mające wartość poznawczą i wykładane na różnych szczeblach edukacji. To jest wyprawa w przeszłość zapomnianych miejsc, o których w historii cisza, chyba że akurat były polem bitwy lub innego wydarzenia, które ma znaczenie istotne z punktu widzenia badacza.
Jest w tych powieściach także tęsknota za tym, czego dziś tak bardzo brak - za zaufaniem do grupy ludzi, z którymi funkcjonujemy, opartym na przewidywalności ich zachowań, ponieważ wszyscy kierują się tymi samymi zasadami. Nie postąpią inaczej, niż zgodnie z obowiązującym w danym środowisku kodeksem honorowym. Rodzą się przyjaźnie po grób, bo ci ludzie wiedzą, że mogą wzajemnie na sobie polegać, także w ekstremum. Przeciwstawienie starej gwardii przemytników, która nieubłaganie się wykrusza, nowemu ich pokoleniu, które żadnych zasad nie respektuje, jest jak archetypiczna walka porządku z chaosem, a w praktycznym wymiarze - solidności z partactwem, jakości z podróbką. Na końcu powieści nie widzę człowieka, który stacza się w przemoc i którym rządzi zemsta. Widzę samotnego łowcę, ostatniego z tamtych, mogącego mieć wszystko i nie dbającego o nic, świadomego swojej bezsilności wobec tego, że jego świat się skończył. A jeszcze nie wie, że straszliwe czasy dopiero nadejdą, we wrześniu 1939.
No i nie byłabym sobą, gdyby nie wzruszył mnie wątek kota. Chociaż trudno mi pogodzić się z tym, że jednak nie został zabrany - ja bym przygarnęła. Jednak patrząc z perspektywy kota - to Krasnosielski las był od długiego czasu jego naturalnym środowiskiem. Tu był pewien, że ludzie go nie skrzywdzą.