"Kirke" Madeline Miller to mój powrót do ukochanych mitów w czasach szkolnych, gdzie dawałam pochłonąć się tej tajemniczości, magii i mocy, jakie z nich płynęły. Mitów, które bardzo chętnie w najbliższych miesiącach z przyjemnością sobie przypomnę (takie bynajmniej mam plany).
Muszę przyznać, że początkowo owa fabuła bardzo mnie nużyła swoją monotonnością, brakiem wyrazistości wydarzeń i postaci, rozwlekłymi opisami przyrody. Dopiero tak w połowie zaczynałam odczuwać satysfakcję, bo bohaterka nabrała charyzmy, stanowczości, a akcja stała się ekscytująca. Coś w końcu zaczęło się tutaj dziać. Kirke z małej szarej myszki przeistoczyła się w pewną siebie boginię, która stanowi zagrożenie dla innych bóstw. Teraz się jej obawiają, chcą zniszczyć, zamiast drwić i manipulować jak wcześniej. Jak dla mnie to tytułowa bohaterka jest taką pierwszą Fame Fatale, choć może nieco przesadzam. Oczywiście były momenty, gdy poczynania Kirke były nieprzemyślane, chaotyczne, nijakie. Stąd nie do końca jestem w stanie ją dokładnie scharakteryzować i ocenić, czy trafiła w moje gusta czy też raczej nie da się ją polubić? Tutaj mam cały czas bardzo mieszane uczucia.
Co do samej fabuły to zdecydowanie autorka mogłaby darować nieco zbyt obszernych opisów przyrody, które coraz częściej zdarzało mi się pomijać. Aczkolwiek jeśli chodzi o Kirke i jej zdolności, to poniekąd ten aspekt historii jest dla mnie zrozumiały, choć trudny do zaakceptowania.
Całość dobra i intrygująca, choć bez większego zachwytu, a na taki właśnie czekałam. Możliwe, że to wina rozwleczonej, miejscami nudnej fabuły i bohaterki, która mogłaby być znacznie bardziej drapieżna, wyrafinowana i zmysłowa. Czy sięgnę po inne powieści spod pióra Miller- raczej nie. A tak naprawdę to czas pokaże!