Lubię książki, których czas powstania jest tożsamy (lub prawie) z akcją opowieści. Zwłaszcza wtedy, gdy książka dotyczy wydarzeń historycznych nawet szeroko rozumianych lub jest mocno osadzona w tzw. realiach. Bo tak to już jest z upływającym czasem, że mimowolnie zmienia barwy wydarzeń, poddaje je procesowi mitologizacji, sprawia, że inne skrzypce są pierwszymi…
Fallada wpadł w moje ręce przypadkowo: miałam być tylko „miejscem przerzutu” Fallady z rąk jednej koleżanki do drugiej, które rozmijały się (koleżanki) w trakcie wakacyjnych rozjazdów:). No, ale jak tu mając książkę na kilka dni u siebie, nie ulec pokusie, by ją przeczytać? Nie pomogło postanowienie poczynione po „Złodziejce książek”, by odpocząć, by sięgnąć po coś bardziej hm, lekkiego, wakacyjnego. Coś bardzo innego od „Złodziejki…”
No. I miałam coś podobnego i jednocześnie bardzo innego:), bo choć obie książki opowiadają o życiu w hitlerowskich Niemczech w czasach II wojny światowej, to różni je bardzo wiele. Dla mnie największą różnicę stanowiła perspektywa czasowa w podejściu do tematu. Podczas, gdy „Złodziejka” została napisana już w XXI w. (wyd. w 2005 r.), to powieść Fallady, nazwana pierwszą książką rozrachunkową z nazizmem, została napisana w 1946 roku (w wersji ocenzurowanej ukazała się w 1947 r., w wersji zgodnej z maszynopisem dopiero w 2011 r.). Jest bardzo świeża. I jeszcze, wg mojej miary, niezmitologizowana. Jeszcze nie wszystko jest skategoryzowane, jeszcze nie wszystko zostało je...