"Kąkolu, kąkolu, nie siej się po polu, bo cię panny lubią, na wianki cię skubią, śpiewały gospodynie, a kąkol siał się pannom do wianków, a zbożu na nieszczęście"
Bardzo się cieszę, że przeczytałam tę książkę, bardzo chciałam ją przeczytać i bardzo dziękuję autorce, że dała mi taką możliwość. Pozwoliła mi ona odbyć osobistą podróż sentymentalną, do mojego dzieciństwa. Ponieważ ja też jestem z tego pokolenia, kiedy najlepszymi wakacjami dla dzieci mieszczuchów, były właśnie te u babci na wsi.
Ponieważ narratorką jest dziewczynka bez imienia, bardzo łatwo można się z nią w pełni identyfikować. O swoim imieniu dziewczynka mówi tylko tyle:
"Imię wymyślił mi ojciec i nikt nie ma takiego imienia jak ja [...]. Ale lubię moje imię, lubię je pisać, nie zajmuje wiele miejsca, ma geometrię na początku i chaos zawijasów w środku"
Ja w każdym razie bardzo "poleciałam po swoim" jak powiadają niektórzy psycholodzy. Moje imię też wymyślił mi ojciec i też miałam na wsi swoją "Bejatkę", z którą co roku od nowa się spotykałyśmy i poznawałyśmy, bo przecież dorastałyśmy i miałyśmy wciąż nowe "zmartwienia" o których można było gadać i gadać. Wprawdzie moja Bejatka, miała na imię Ewa, ale i ja co roku się dziwiłam, dlaczego ona mimo tego, że ma wakacje, tak jak i ja, musi pracować.
Dlaczego wciąż siedzi w burakach, porzeczkach, albo wiąże snopki z kłującego zboża, zamiast się ze mną bawić, biegać po łąkach i przeskakiwać przez strumienie. A jak nie pracowała w polu, to musiała pilnować rodzeństwa. Tak.. w tym wypadku było sprawiedliwie i ona i ja miałyśmy "trutnie" do pilnowania a przecież:
" [...] niby dlaczego starsze dziecko ma się opiekować młodszym dzieckiem dlaczego? Chciałyśmy siebie, wakacji, powietrza i piosenek o niespełnionej miłości [...].
Bardzo to w moim odczuciu wtedy, było niesprawiedliwe. Moje "ogony", jak nazywały moje młodsze siostry dzieciaki pod blokiem, wprawdzie nie były bliźniakami, ale były ode mnie o całe lata świetlne młodsze (tak mi się wtedy wydawało) i nie mogły mieć pojęcia o naszych, moich i Bejatki - Ewy, sprawach.
Kiedy już powędrowałam w meandry moich wiejsko-wakacyjnych wspomnień, znalazłam wiele stycznych punktów z tymi w książce. Wprawdzie nie mieliśmy dziadka, jakoś wcześnie babcię odumarł, ale ona sama żelazną ręką trzymała swoją rodzinę i tę miejscową i tę przyjezdną, wakacyjną. Za to mam bardzo podobne doświadczenia, jeśli chodzi o nocne załatwianie się...
Jednak nie jest to do końca wieś sielsko anielska, co raz gdzieś to tu to tam, wyrasta kąkol. Tak jak i smutna ironia w tekście książki. Niby wesoło, słonecznie i radośnie, a jednak:
"Oto jest pech prawdziwy - nawet jak się nie ruszasz, żeby się nie ufajdać, gówno i tak cię samo znajdzie"
albo:
"W domu ludzie, najczęściej, kiedy właśnie pada, wykonują tajemniczym sposobem nowych ludzi, żeby oni też nie mogli ze sobą wytrzymać. Każdemu się to należy"
Niewątpliwie rewelacyjna to książka, a jej autorka to niewątpliwie jedna z najciekawszych współczesnych polskich pisarek.