Celem jest podróż sama w sobie, a nie Chiny, czy inny punkt na mapie. Jest narratot, pociąg, migawki krajobrazu zza szyby i takie same migawki z przypadkowych spotkań różnych ludzi po drodze. Poszczególne kraje na trasie nie są przez Theroux w jakimkolwiek stopniu eksplorowane. On poddaje ocenie obrazy, jakie dochodzą do niego przez szybę pociągu, przy okazji rzucając kilka uwag o danym narodzie, przy czym odnosi się wrażenie, że niekoniecznie musi mieć to potwierdzenie w rzeczywistości i na jaką skalę.
Kompozycja jest jak mozaika różnorodnych cech i właściwości przypisywanych danym narodom. To oderwane od siebie strzępki cudzych historii oraz stałe poddawanie subiektywnym odczuciom wszystkiego co się obserwuje. Tyle tylko, że Theroux nie próbuje zrozumieć, a ocenia wszystko i każdego swoją mentalną miarą, z naleciałościami europejskiego kodu oraz w przekonaniu o swoją nieomylność. Do tego wylewające sie ze stron zmęczenie podróżującego, niechęć do tego czy owego, zmaganie się z każdymi choćby najmniejszymi utrudnieniami w poruszaniu się pociągiem, a co z tym idzie niewygodą, brakiem prywatności, gorącem/zimnem, zbyt głośnymi i uciążliwymi pod każdym względem podróżnych itd. Czytelnik też odczuje umęczenie, tyle że nie fizyczną podróżą, a przebijaniem się przez tok narracji i wszędobylską manierą autora, a zerową refleksją nad tym wszystkim, co spotyka podróżującego.
Bywało, że arogancja autora już nie tylko irytowała, ale wręcz mierziła mnie do tego stopnia,...