W jednym z podwarszawskich miast poznałem kiedyś małżeństwo, które bezskutecznie oczekiwało na przydział mieszkania. Ich życie pełne było trudu i ciągłego borykania się z losem. Stało się to jakby zaczynem do napisania najpierw sztuki, a potem powieści. I choć cała rzecz dzieje się w ciągu jednego dnia, już u schyłku PRL-u, moi bohaterowie, tocząc rozrachunek z tym, co im się przydarzyło, sięgają w swych wspomnieniach daleko wstecz. Poza samym pomysłem opowieść ta jest zmyślona, wymyślona jest też nazwa miasta, w którym akcja ma miejsce. Co jeszcze? Chodziło mi także o to, aby uchwycić nie tylko język, ale i tę szczególną atmosferę, zwłaszcza pierwszej połowy lat pięćdziesiątych, kiedy to strach mieszał się z ponurą groteską, a odgórne założenia z bezsensem. Dziś wiem, że nie był to tylko zabieg formalny. Ów czas bowiem, podobnie jak i cały tamten okres polskich dziejów, wciąż na różny sposób i uporczywie jak wahadło powraca w naszej mentalności i pamięci.