Tu urwany oddech frazy, tu nagły skurcz, tam wylew słów lub przyspieszona akcja. To szybciej, to wolniej. Rytmicznie lub chaotycznie. Tuż przed olimpiadą Jacek Gutorow został maratończykiem i to maratończykiem nie byle jakim. Nie wyprzedza, nie bryluje. Nie narzuca tylko tempa wiersza, ile raczej daje mu się porwać. Przechodzi metamorfozy. Do brzegów alegorii, do krańców metafory, do onirycznych przepaści, do bladych smug przerzutni, korzeni poezji i ostatecznych rozstrzygnięć. Jak na Owidiusza polskiej poezji przystało, "stąpa tu i ówdzie leniwymi kroki" po drogach wiodących do mety wiersza. Nie widzi mu się życie, więc "wychodzi gdzieś bokiem, / poza ten bród, brud / w fałdach skóry, cierpliwie / żłobione bruzdy, kropla po kropli / do jakiegoś zarośniętego wewnątrz". Lawirując między epoką dantejską i wergiliańską, między zaszłością a przyszłością, między tym co było, a tym, co już nigdy się nie wydarzy, Gutorow tworzy misterny wzór na własne nieistnienie. Wzór pozorny, bo nie o zaprzeczenie siebie czy przekreślenie zewnętrzne tu chodzi, ile raczej o zapełnienie tego, co wewnątrz, o wyłuskanie sensu z bezsensu, zachwytu z niebytu, życia ze śmierci. Inne tempo wprowadza inne zasady. Tu liczy się tylko czas pamięci i czas tęsknoty. Tyle rzeczy już przecież przeszło, tyle rzeczy już się nie zdarzy. O zwycięstwo pamięci - nawet pozornie błahe, najmniejsze - tu idzie. (Konrad Wojtyła)