Najważniejsze z książki - Snape na warunkowym, niech wykituję, chcę zobaczyć jego minę! Chcę tę scenę czytać znów i znów i znów :D
A mówiąc już do rzeczy, to najdłuższe tomiszcze (tak, mam coś z 950 stron...) i uważam, że takie rozpisanie jest na siłę. Fabułę można było opisać mniejszą ilością słów, można było usunąć niektóre sceny (wywalmy całego Kłiddicza!), albo przejść od razu do rzeczy, bez zbędnego smęcenia. Ręka mnie boli od tej książki, dlaczego, skoro już musiało to być tak opasłe, nikt nie wpadł na podzielenie jej na dwie części...
Ale - postacie. Zaskoczeniem jest, że w tym tomie z Wielkiej Trójki najbardziej lubię Rona. Jak zawsze uważała go za pierdołę, tak tutaj chłopak zaczął dorastać i powoli zmienia się w rozumną istotę. Brawo. Hermiona jak zwykle - kopalnia wiedzy, regulaminu i dobrych praktyk moralnych (magicznych).
A Harry... Wrzeszczy i buczy na swoich przyjaciół, demoluje w napadzie szału gabinet dyrektora, z butą pcha swoją twarz tam, gdzie nie powinien, no zamienił się z Ronem na charaktery. Cały czas mu mówią, że te wizje mogą go zwieść i co? I w dupie to ma, robi, co sami wiecie, a potem jeszcze próbuje swój wielki błąd jakoś wytłumaczyć, żeby swojemu sumieniu ulżyć. Chłopie, tak, masz prawo czuć złość, żal, rozpacz, i nie jesteś głównym winnym, ale to ty się do tego przyczyniłeś, jednak tę cegiełkę dorzuciłeś. Wgl, to dlaczego on nie użył lusterka, tylko polegał na mamrotaniu jakiegoś zbzikowanego skrzata, gdzie Syriusz co rusz mówił, że temu stworowi nie wolno ufać? Gdzie ten Potter mózg zostawił, w Czarze Ognia? No i myślał, że rzucenie Cruciatusa to bułka z masłem. A dlaczego nie dostał po pysku za jedno z niewybaczalnych? I żeby było śmieszniej, Potter - nauczyciel. Tylko cmoknę zniesmaczona i idę dalej.
Ładnym zabiegiem Wielkim Złym w tym tomie jest nie tylko Voldi, a Umbridge. Znaczy Voldi też jest, ale ten babsztyl go przebija, szczególnie, jak już zostaje dyrektorką. I kurczę nie mogę się oprzeć wrażeniu, że to kalka w kalkę pana Przemysława-Dajmy-Więcej-Papieża-Czarnka. Zbieżność oczywiście przypadkowa, ale, kobieta jest rasistką, zwolenniczką pruskiej szkoły i łamie prawo, jeśli przyniesie to jej korzyść. Dziwnym jest zatem fakt, że Albus, wiedząc (nie udajmy idiotów, ten staruch wiedział), co ta Różowa Małpa wyprawia z uczniami, nie sprzeciwił się jej. Okej, nie miał w tym tomie dobrej opinii, ale zawsze mógł wypowiedzieć się, czy dać znać rodzicom dzieci, że jakiś dziwnym trafem ich pociechom krwawią dłonie. Widocznie tematu wolał unikać, jak wszystkiego w tej książce. Czy Pani w różowym pojawi się w kolejnym tomie? Och, tak chciałabym ją zobaczyć w czarnych szatach z białą maską...
No tooo, co ja tam jeszcze mam? No mam parę głupotek, które już mnie dorosłej trochę walą po oczach swoją... głupkowatością, ale wybaczam. W końcu to dla młodzieżówki, tak? I zastanawiające pytanie, czy istnieje los gorszy od śmierci. I czy opowieści żywych o zmarłych czasem nie wybielają denatów (tak, bo o zmarłych nie można mówić źle). I Ministerstwo z różnymi działami, które jest tak samo ogarnięte jak instytucja, w której ja pracuję ;-) I ... egzaminy...
Ach, jak miło było powrócić do tego tomu. Nie jest moim ulubionym, ale jest dobrym wprowadzeniem do mojego ulubionego, powoli coraz bardziej mrocznego klimatu. Ale naprawdę, weźcie zróbcie coś z tą potworną ilością stron....