Najpierw musiałam się zmierzyć z szokiem jak bardzo film różni się od książki. Nie oczekiwałam wiernego przeniesienia na ekran, ale różnice bywają naprawdę duże i przez to ciężko będzie mi tego ze sobą nie porównywać. Szczerze mówiąc, niektóre sceny, czy fragmenty scen, bardziej podobały mi się w filmie, ale niestety całościowo z filmem problem jest taki, że bardzo mało wyjaśnia, więc na wiele pytań, co raczej dość oczywiste, odpowie książka.
Nie powiedziałabym, że całościowo ta część była nudna, ale jej początek faktycznie dość mocno mi się dłużył. Potem było lepiej i czytało mi się sprawniej, ale przez końcówkę znowu przebrnęłam z niewielkim entuzjazmem i zaangażowaniem. Końcowy dialog między Potterem a Voldemortem wyglądał dla mnie jak z bajki dla dzieci (bo raczej nie sądzę, że Insygnia Śmierci to miała być typowa książka dla dzieci) z tą różnicą, że to protagonista wszystko wyjaśnia, a antagonista jest zdziwiony zamiast antagonisty wyjaśniającego swoje motywy. Ciężko mi było brać nawet wtedy Voldemorta na poważnie, bo brzmiał mi wręcz… przerysowanie? Śmiesznie? Niczym humorzasty nastolatek, który nie może zaakceptować porażki, więc na wszystko odpowiada ‘’co z tego? Co to za różnica?’’ i mówi swoje. Najgorszy dla mnie dialog w tej serii.
Spotkanie Dumbledora i Harry’ego też mnie nieszczególnie przekonało i sam fakt, że ta scena w takiej formie miała miejsce i to, co ten dialog zawierał, skojarzyła mi się z problemem jak coś wytłumaczyć czytelnikowi, gdy nie zaplanowano znacznie wcześniej bardziej przekonywującej formy. Takie ‘’no nie wiem, co z tym zrobić, ale muszę to już zrobić’’. Albo autorce po prostu nie chciało się wymyślać czegoś bardziej prawdopodobnego.
Językowo jest lekko, ale jak wspomniałam - dużo rzeczy się dłuży, właściwie dość rzadko czułam się wciągnięta nawet w momenty akcji. Chociaż z drugiej strony muszę pochwalić zwrócenie uwagi, że bohaterowie, żyjąc w tym lesie, jakoś musieli zdobywać jedzenie, motyw z kanałem radiowym czy ta cała polityczna kwestia związana z działaniami Voldemorta w ministerstwie i przesłuchaniami pod kątem czystości krwi. Ale sama scena jak Harry ratował ‘’oskarżonych’’ dla mnie bardzo słaba.
I w tej części bohaterowie drażnili mnie najbardziej. W każdym etapie historii był to ktoś inny i nie mam na myśli jedynie Rona i Hermiony, a około 90% postaci, które się przewijały. Właściwie, i o dziwo, nie denerwował mnie ani razu sam Harry.
W kwestii motywów miłosnych, patrząc z perspektywy całej serii, o ile nawet mnie przekonuje to budzące się uczucie między Ronem a Hermioną, chociaż nie zmieniam zdania, że do siebie nie pasują, tak kompletnie nie czuję tego związku Harry’ego z Ginny. Nie wątpię, że niektórzy widzą jak to kiełkowało, ale dla mnie Ginny dalej jest po prostu zakochana w sławnym chłopaku, bo jest sławny, a potem pewnie jego czyny też jej zaimponowały, a nie dlatego, że jakoś poznała się z nim lepiej. Może więcej się działo ‘’poza kadrem’’, ale wolałabym więcej poczytać o tym, co się faktycznie działo w tym ‘’poza kadrem’’ niż o kolejnym meczu quidditcha przez kilka stron.
Scena z płonącą tiarą nawet mi zaimponowała, tego się nie spodziewałam.
Kończę książkę bez entuzjazmu, ale też bez jakiegoś wielkiego zawodu. Była dla mnie bardzo nierówna, jakby autorka na niektóre rzeczy miała pomysł od dawna, a na wiele z nich już niekoniecznie. Nie będzie to część, po którą sięgnę, gdybym chciała konkretne części serii czytać ponownie.