Chudziutka w formie ale grubiutka w treści, czyli opowieść o chłopakach i chłopaczyskach, a zwłaszcza jednym, tytułowym. I jest w „Grubym” sporo z mojej dziecięcej osiedlowej historii spodblokowo kubikowej wielkiej płyty, mimo że do morza mi daleko, a tu główny bohater dorabia w przyplażowej smażalni. Bo tacy jak tytułowy Buła zdarzają się wszędzie. Oni i ich nadopiekuńcze matki, ich zawistne babcie, ci wszyscy dorośli, którzy wiedzą lepiej, ich kompleksy, porażki i traumy. I ich kumple z trzepaka (niemalże), od pierwszego papierosa, świerszczyka, odwagi, krwi i łez jeszcze niewinnych, bo dziecięcych, choć płynących po policzkach twarzy dorastającego wyrostka.
Czytało mi się historię Buły jak wspomnienie. Bo tu nie tusza ma znaczenie (choć pewnie dla Grubego – ma pierwszorzędne; każdy z nas dźwigał jakiś ciężar, prawda?), lecz to, jak niesprawiedliwy bywa świat. Banalnie brzmi, ale co począć, skoro to prawda? Te same niepowodzenia, te same mdłe sukcesy, ten wredny świat wreszcie, którego beznamiętną brutalność poznaje się na własnej skórze. I moment, kiedy rozumiesz, kiedy dociera najboleśniejsza myśl, że dziecięcy przyjaciele to nie przyjaciele na lata, że za każdą przyjaźnią czai się zdrada, a nielojalność, jak się okaże, boli jak diabli. Że dwa miesiące wakacji potrafi być jak niszczycielska fala – zabrać wszystko i nanieść coś zupełnie nowego – nic w życiu kilkunastoletniego chłopca nie jest stałe (nawet zrzucone zbędne kilogramy). Porażka wita się na dzień...