James Baldwin jest już w Polsce znany; rozgłos zdobyły mu u nas dwie jego książki. Jedna z nich była zbiorem artykułów antyrasistowskich, druga – niewielka powieść „Dziś rano, dziś wieczór, tak prędko” – potwierdziła światową sławę wybitnego prozaika. Ale żadna z tych – chronologicznie późniejszych przecież – książek nie ma w sobie tak porywającej siły, tak pierwotnej autentyczności, tak nasyconego kolorytu ludzkich pasji – jak pierwsza jego powieść, „Głoś to na górze”.
Jest to powieść religijna; ale religijność nie jest tutaj racją intelektualną, jest żywiołem. Bohaterowie książki, Murzyni z najuboższych dzielnic Nowego Jorku, żyją w niej jak w wirze, druzgocącym i wzniosłym, i okrutnym zarazem. Religijność pieśni spontanicznie wykrzykiwanych w takt bębenków, religijność transów i piorunujących nawróceń. W tym świecie wszystko ma inny wymiar, tu nic nie jest i nie może być połowiczne, grzech i świętość miotają ludźmi z jednakową siłą.
Baldwin jest Murzynem, który nie usiłuje naśladować białych. Jest w jego książce scena, kiedy czarna kobieta przed lustrem bezskutecznie wciera w twarz krem wybielający. Pisarstwo Baldwina zabiegów wybielających nie stosuje. Jego talent wszystkimi korzeniami tkwi w odrębnej tradycji, w niepowtarzalnym temperamencie, charakterze, w odrębnym klimacie murzyńskiego folkloru.